Krzysztof Polak przejechał ponad 2 tys. km na rowerze przez Skandynawię- Pewnego razu, w górach, temperatura nagle spadała z 22 do 5 stopni - opowiada torunianin Krzysztof Polak, który właśnie wrócił z samotnej rowerowej wyprawy przez Skandynawię.
- Kampania buraczana zakończona - śmieje się zadowolony Krzysztof Polak. Na dwóch kółkach, pokonując wysokie szczyty, oglądając zachwycające widoki i witając się z przyjaznymi reniferami, przejechał 2028 km.
Do Bergen w Norwegii, wspierany przez sponsorów, dostał się samolotem, potem przesiadł się na rower, choć płynął także promem. Celem był Przylądek Północy, który pierwszy raz zobaczył w 2001 roku jeszcze jako student. Zamarzył i postanowił: "Muszę tu wrócić".
- Pierwsze kilka dni traktowałem jako aklimatyzację, ponieważ pogoda była tam zupełnie inna niż w Polsce - opowiada Krzysztof. - W ciepłe dni, maksymalnie w słońcu, temperatura osiągała 22 stopnie, ale gdy już wjeżdżałem w góry spadała do 5 stopni. Jechałoby się nawet przyjemnie, gdyby nie często padający deszcz.
Ten dał się Krzysztofowi nieźle we znaki.
- Na całe szczęście jeden z moich sponsorów zadbał o to, abym co trzy, cztery noce mógł przespać się w hotelu, wysuszyć i zjeść ciepły posiłek - mówi.
Obozował na dziko, ale od czasu do czasu starał się zatrzymywać na polach namiotowych, gdzie dzięki uprzejmości innych turystów, mógł skorzystać z kuchni czy jadalni i wykąpać się pod prysznicem.
Nie obyło się bez kryzysów.
- Jechałem ponad 90 km w deszczu, była burza i padał grad. W niektórych momentach nic nie widziałem, bo woda zalewała mi oczy. Pocieszał mnie fakt, że ten dzień miałem skończyć w hotelu. Pozwoliłem sobie na szybszą jazdę, co doprowadziło do nadwyrężenia organizmu - zdradza.
Starał się jeść tradycyjne angielskie śniadanie, które organizm długo trawi, ale jednocześnie daje ono dużo energii.
- To w połączeniu ze sportową dietą przyniosło efekty. Od jednego z toruńskich sklepów dostałem żele, batony i napoje izotoniczne. Pasek do spodni jednak by się przydał. Miałem dwie gumy służące do przypinania namiotu i karimaty do bagażnika. Jedną z gum musiałem się owinąć, gdy płynąłem statkiem i przebrałem się w dżinsy - mówi.
Na trasie spotkał wielu życzliwych Holendrów i Norwegów. Gdy robił przystanek na parkingu, nie prosząc, otrzymywał kawę i sałatki owocowe.
- Natknąłem się też na Polaków, będących w Skandynawii na wakacjach lub na zarobku - opowiada. - Gdy przejeżdżałem przez tzw. truskawkowo - teren, gdzie są świetne warunki do uprawy truskawek, to widziałem całe rzędy samochodów na naszych rejestracjach, również bydgoskich - wspomina.
Przyznaje, że czasami było mu przykro, gdy spotykał sympatycznych rowerzystów, wędrujących razem, kończących już swoją podróż. Jednak, gdy przed końcem trasy uświadomił sobie, że pozostało mu tylko 200 km, zatęsknił za wyprawą, która jeszcze się nie skończyła.
- Co pan najbardziej zapamięta z tego wyjazdu? - pytam.
- Chyba to, że mi się w końcu udało pokonać Norwegię. Wprawdzie byłem już tam dziewięć lat temu i przejechałem dłuższy dystans, lecz wróciłem podłamany psychicznie. Wtedy Norwegia mnie zmęczyła. Starałem się za bardzo walczyć z dystansem, chciałem za wszelką cenę go wyrobić. Teraz podszedłem z większym szacunkiem, zarówno do czasu, pogody i warunków przyrodniczych - odpowiada.
Kilka dni przed celem zaczął dostawać telefony służbowe z Polski - co ściągnęło go na ziemię. Na jak długo?
- Po pierwszym wyjeździe wiedziałem, że na pewno będzie drugi - mówi.
- A teraz? - podpytuję.
- A teraz wiem, że będą kolejne - odpowiada.
Krzysztof, w porozumieniu z Fundacją Radia ZET, w trakcie wyprawy zbierał pieniądze na kolonie dla dzieci z domów dziecka. Sponsorzy płacili za każdy przejechany przez niego kilometr. Uzbierało się 4 tys.
(km),
Gazeta Pomorska,
17 sierpnia 2010 r.