Nocleg w namiocie, ale za to jaka wspaniała atmosfera w świetlicy!
„Jeszcze 'e'… Tak, H-e-l-e-n-e. Teraz dalej: D-e-c-a..."
Zapisałem. Potem była moja kolej "Yhy, 'Adam'."
"Czekaj, muszę wziąć okulary."
"Taa, moje są w paśniku na kierownicy."
Śmiejemy się. Czas, kiedy nie trzeba było sięgać po szkła, żeby coś zapisać na telefonie, należy chyba uznać za miniony.
"A teraz uważaj: G-r-z... Dobra, zerknij i przepisz. Już dawno chciałem zmienić na 'Smith'."
Stary dowcip, ale faktycznie nie jest łatwo z tą zbitką liter, a sposób, w jaki Helene wypowiedziała moje nazwisko, nigdy by mi nie przyszedł do głowy. W drugą stronę było zresztą tak samo.
Helene szła poboczem drogi, miała duży plecak. Wkoło już od kilku kilometrów były tylko wzgórza okalające fiord, a wielkość bagażu, przytroczone butelki z wodą, chód i sposób trzymania kijków świadczyły, że nie jest to krótka przechadzka.
"Który raz? Nie wiem. Kiedy tu byłam dwadzieścia lat temu, nie było asfaltowych dróg. Strasznie się wszystko od tego czasu pozmieniało. Kiedy byłam młodsza, też wszędzie jeździłam na rowerze, zresztą nadal to robię. Rower daje wielką wolność, można pojechać tak daleko... - Zamyśla się na chwilę - Kiedy idę szosą, żałuję, że nie mam go ze sobą."
Helene, wspaniałą piechurkę z Francji, którą przez wszystkie lata ciągnęło w dzikie miejsca, spotkałem niedaleko grobli prowadzącej do Króksfjarðarnes. Przeszliśmy razem z półtora kilometra, potem byłoby to niebezpieczne, w tym rejonie samochody jeździły jeszcze dość często.
Wcześniej, w punkcie widokowym, w którym wczoraj zarządziłem odwrót, żeby uciec przed deszczem, spotkałam Anitę i Ankę, mamę i córkę. Podróżniczki. Przypadek: akurat tam zatrzymały auto, a ja chciałem zrobić przerwę w długim podjeździe i raz jeszcze zerknąć na tamtejszy wodospad, tym razem w słońcu. Ania pracuje od niedawna na Wyspie, prowadzi blog podróżniczy, w planach ma wyjazd do Australii. Anita kocha góry, razem zwiedziły już wiele krajów, opowiadały o perypetiach podczas podróży do Wietnamu. Kiedy zeszło na festiwale i książki, wybuchnęły śmiechem. "'Dzika droga'? Oczywiście, znamy, bardzo lubimy. 'Zew natury'?" Podobny śmiech. Dowiedziałem się od nich o zasłużonym festiwalu górskim w Lądku Zdroju, zrewanżowałem się obietnicą przesłania elektronicznej wersji 'Ptaka złotego wiatru', bo Anita też lubi jeździć rowerem. Wymieniliśmy się kontaktem via messenger, żeby przesłać wspólną fotkę, uścisnęliśmy dłonie, ruszyłem.
"Co? 'Dzika droga'? To moja ukochana książka" - Helene zamachała rękoma, kiedy rozmawialiśmy godzinę później. "I jeszcze 'Sto lat samotności' Marqueza. Wiesz, kiedyś obejrzałam film 'Zew natury' Grieve'a, a potem przeczytałam jego książkę i pojechałam jeździć rowerem na Alaskę." Tym razem to ja powinienem zamachać z wrażenia ręką, ale prowadziłem rower. Obie książki towarzyszą mi w drodze. Podarowany mi przez Michała 'Zew' czytałem niejeden raz, a do wędrówki z Cheryl Strayed namówili mnie Karolina z Piotrem. Film obejrzałem dwa razy pod rząd tuż przed wyjazdem, gdy spóźniliśmy się na samolot, książkę prawie skończyłem dwa dni temu.
Wcześniej, jeszcze w Reykiaviku, rozmawiałem z Lutzem z Niemiec, który gdy tylko może, "nawet na głupie dwa tygodnie", przyjeżdża na Islandię. Długo opowiadał mi o tym, co można znaleźć w interiorze, jeśli jeździ się ścieżkami, których nie ma nawet na dokładnej mapie dla rowerzystów, gdzie można tam wypić dobrą kawe, i gdzie jest znakomite źródło z gorącą wodą, w której można się kąpać, tylko najpierw trzeba wrzucić kilka zimnych kamieni, żeby nie poparzyć się ukropem.
Iwona i Krzysztof, podróżujący historycznymi ścieżkami, Kai z Niemiec, który pokazał mi na telefonie przejechany poprzednio szlak wiodący nabrzeżem północnej Islandii, a wcześniej zjeździł autobusami Australię, Wojtek z Solistów, sześć razy do roku prowadzący wyprawy po Wyspie, której kamienie zdążył dokładnie poznać... Wiele, wiele rozmów, nie tylko o przejechanych kilometrach... I zawsze to samo: porozumiewawcze spojrzenie, błysk w oku, wspomnienie wiatru. Wędrowcy, niespokojne duchy, miłośnicy cudnych manowców. Nieustannie, gdy tylko mogą, w drodze.
Jestem w Reykhólar w Fiordach Zachodnich. To szczególna część Islandii. Jeśli, jak pisał Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Wyspa przypomina swym kształtem zagubionego w oceanicznych głębinach tłustego karpia, to Vestfirðir są jego ogonkiem.
Gdzie indziej oglądałem turystyczne perły, słynny Geysir, przytłaczający Skogafoss, czarną Reynisfjarę. Ale Fiordy Zachodnie same są perłą. Odludną i piękną. Piękną w morski sposób, bo wzgórza i skalne osuwiska przeglądają się w wodzie. Pusto, gdzieniegdzie widać dach pojedynczego budynku. Po paru kilometrach przestałem myśleć o zdjęciach, bo musiałbym robić je cały czas. Po drodze wypiłem kawę, kupiłem kilka pocztówek i wpisałem się do książki odwiedzin w budynku będącym centrum tutejszego życia towarzyskiego, sklepem z wyrobami wełnianymi, kawiarnią oraz informacją turystyczną. Czworo starszych Islandczyków rozmawiało nad kawą i domowym ciastem.
A na koniec, gdy najpierw nie mogłem skończyć opowiadać Lucynie, co dziś widziałem i słyszałem, a potem jeszcze długo rozmawialiśmy z Marcinem na temat ekwipunku rowerowego, rodzajów sakw, treningów przed długą podróżą i tego co ogólnie słychać, napisała Mori. Spotkałem ją i Gregora rok temu na Islandii. Uroczy wędrowcy, z którymi podobnie jak z Leonardo wymieniamy się od czasu do czasu wrażeniami z wyjazdów. Messenger podpowiedział, że znają się z Anią.
Czytam: "Nie widziałam jej chyba pięć lat. Ale super! Widzę, że spotkałeś też jej mamę. Jaki ten świat mały!" |