Witamy na stronie stowarzyszenia | Dzisiaj jest wtorek 21 stycznia 2025
Logowanie     Rejestracja     Home     Mapa serwisu     Kontakt     pl en de

Islandia. Fiordy po raz pierwszy - rowerowa wyprawa Adama - WAKACJE 2024

Tym razem nie wiedziałem, gdzie i po co jadę, po prostu chciałem raz jeszcze zobaczyć Islandię. Trochę obawiałem się rozczarowania, bo wcześniejszy wyjazd kompletnie i na długo – na cały rok – mnie oszołomił. Wtedy, w 2023 roku, gdy byłem tu jedenaście dni, odwiedziłem zapierające dech w piersiach miejsca, a jazda wzdłuż lodowca i gór długo snuła znaną, choć za każdym razem nową opowieść o tym, jak dobrze jeździ się rowerem. Zapachy, wiatr, ogrom gór, zaskakująca rzeźba poprzecinanego wodospadami terenu, przypatrujące mi się zaciekawione zwierzęta, barwy mijanych miejsc – na wszystko to byłem bezpośrednio wystawiony, wszystko zamieniało się w dotyk i przenikało do wewnątrz. Samotna jazda zadawała pytania i pozwalała porozglądać się w samym sobie. Nie byłem pewien, czy to wszystko się powtórzy. Najpierw przywitał mnie wiatr, który nie zostawił miejsca na oszołomienie widokami. Sama Wyspa nie była już jedynie feerią pocztówkowych obrazów splecionych mymi przeżyciami i stawała się nieco bardziej rzeczywista. Potrafiłem pełniej korzystać z napotykanych miejsc: gorących źródeł, basenów, autobusów, sklepów rowerowych, więcej i dłużej rozmawiałem z mieszkańcami i turystami. Nadal byłem tylko rowerzystą, człowiekiem znikąd, a jednak Islandia stała się bardziej swojska, normalna, namacalna. I dużo bardziej wymagająca. W zeszłym roku lato było podobno szczególnie ładne, tym razem było na odwrót: na niekorzyść odstawało od średniej. Powoli klarowała się też trasa, a początkowa włóczęga zamieniła się w jazdę po Fiordach Zachodnich - odludnej, niemal zupełnie pustej części kraju. Rowerowo o wiele trudniejszej, ale nie zamieniłbym jej na inną. Fakty – zwykła osnowa przeżyć – są proste: rowerowa wycieczka po północnej Islandii, 4-27 sierpnia 2024 roku, niecałe 1200 kilometrów. Dwukrotnie słyszałem, że gdy przybywa się po raz pierwszy na Islandię, jeździ się po Złotym Kręgu albo robi dużą pętlę po jedynce, ale gdy Wyspa wzywa ponownie, docelowym miejscem często są Vestfirðir. Nie udało mi się podsłuchać, gdzie zwykle wybierają się odwiedzający kraj łubinów podczas trzeciego przyjazdu, wiem jednak, jak to będzie ze mną. To trochę zdobytego doświadczenia przyda się, gdy wrócę – tu, do Fiordów.
Na lotnisku w Keflaviku.
Lotnisko.
Tu zwykle wszystko się zaczyna.
Vogar. Pierwszy kemping.
W lipcu są wszędzie.
Droga z Vogar do Reykiaviku – tu po raz pierwszy zaczyna rozpościerać się rozległy widok po horyzont.
Najbardziej znana ulica w stolicy.
Wystawa pojazdów w Reykiaviku. Mój rower zajął drugie miejsce. Statek wikingów był przedostatni.
Leiff… dopiero kiedy na koniec wracałem autobusem do Reykiaviku, zobaczyłem, że to rozległe miasto wypełniają zakłady, stoi nawet kilka wieżowców. A jednak centrum jest niespodziewanie ciche, ukwiecone, skrojone na ludzką miarę.
To tu 11 października 1986 roku spotkali się Ronald Reagan i Michaił Gorbaczow. To wtedy zimnowojenny porządek zaczął się walić.
Urokliwy wyjazd z Reykiaviku.
Zaczyna się!   "Cieszę się, ze wracam i zobaczę bliskich. Miałam być pięć tygodni, ale byłam krócej, tydzień sztormów strasznie mnie wymęczył, potem kilka dni uprawiałam trekking, na kilka dni wypożyczyłam nawet samochód, żeby nie zmarnować przyjazdu i zobaczyć to, co chciałam. Ostatnich kilka dni rowerem było już przyjemnych, pogoda się poprawiła. Gdzie teraz popedałuję? Z rodzicami gdzieś u nas, we Francji, ale nie na długo." Lila. Jej mina przekonywała, że chce trochę odpocząć od jazdy. Ale przecież udało jej się, przybyła tu, dała radę jechać w ciężkich warunkach, no i miała sporo przygód, z których się teraz śmieje. "Zgubiłam klucz do kłódki od roweru, a akurat był przypięty. Pomógł mi chłopak z siekierą, potem znaleźliśmy kogoś z narzędziami. Raz podczas burzy ktoś zaoferował mi spanie w małym samochodzie, a ja zmieściłam tam jeszcze rower." Pożegnaliśmy się, ona wracała, dla mnie wszystko się zaczynało. Ale zaczynało się powoli. Najpierw spóźnienie na samolot, potem tylko strzępy obrazów po przylocie. Jechałem już, ale jeszcze tu nie bylem. Źle się czułem w zimnym wietrze, droga z Keflaviku już nie zaskakiwała jak wcześniej. Kilometr za kilometrem powoli wszystko zaczynało się dostrajać. Najpierw pojawiły się całe połacie fioletowych łubinów, na które w zeszłym roku było za późno. Potem, gdy już skręciłem do Vogar, ucichł wiejący wcześniej ukośnie z przodu wiatr i wyszło słońce. Byłem znowu u siebie. Taki był początek. Po odwiedzeniu ulubionych miejsc w Reykiaviku pojechałam dalej, żeby wykąpać się w słynnej ciepłej rzece w Reykjadalur, do której wiódł śliczny godzinny górski szlak. Na koniec 15 km walki z wiatrem przywiodło mnie do urokliwego kempingu w dolinie Ingólfsfjall. Jest zacisznie i pięknie. I wszędzie są muszki.
W drodze do Reykjadalur.
Tak to wyglądana miejscu.
To chyba dla mniej zorientowanych i nieprzyzwyczajonych do widoku natury. Mogą zerknąć na tablicę.
Ingólfsfjall – mały, zaciszny kemping w kotlinie.
Tak wyglądają góry o 3.30 w czymś, co u nas nazywamy nocą Pod wiatr. Nie taki mocny, ale jednak potrafi trochę zmęczyć i zniechęcić. Za to pogoda wspaniała, widoczność przewspaniała. Włóczę się. To najwyższa forma podróżowania, jak przeczytałem w jednej z ulubionych książek dzieciństwa, a z nimi się nie dyskutuje. Bardzo niejasno wiem, że chcę teraz jechać na północ, bo ponoć są tam jakieś wspaniałości. Ale dotarło do mnie, że nic tu nie muszę. Oblazłem dziś dolinę Þingvellir, ponarzekałem w myślach na wieziony ciężar, ale przede wszystkim podziwiałem widoki.
Owce, kaczki, informacje o tym, że droga jest przeznaczona dla pojazdów z napędem na cztery koła, ostrzeżenia przed wiatrem – znaki drogowe na Islandii są bardzo różne. Ten jednak widziałem po raz pierwszy.
Owce.
Wjazd do Göngu.
Þingvellir – kemping. Pomyślałem, że skoro jadę nie wiadomo dokąd, to nie warto niczego po drodze pomijać. Jedno niepominięcie było pudłem. Napis "Hot Spring" nęcił, ale okazało się, że w przeciwieństwie do naturalnych gorących źródeł napisy stawia człowiek, a cena 400 zł za kąpiel jest jednak dość wygórowana (choć przyznam, że warunki były niezłe). Drugie niepominięcie to Þórufoss. Ładny, trzeba uważać, bo z drogi niewiele widać. Wreszcie.... a zresztą, co będę pisał. Pozwólcie, że przedstawię Was Jego Wysokości Glymurowi. Jego Wysokość ma 198 m i jest najwyższym wodospadem Islandii. Ale tak naprawdę liczyła się droga. Ta, w której opatulony poczułem się dobrze w tutejszym wietrze, i która mogła trwać. Ta z niespodziankami, bo Glymur Glymurem, ale wiodący doń górski szlak był prześliczny, niespodzianką była zaś konieczność przejścia po pniu na drugą stronę potoku, a podczas powrotu odnalezienie zgubionego szlaku. Wieczorna jazda, którą byłem już zmęczony, ale widoki stanowiły nie lada nagrodę. I to uczucie, gdy o 23.30 rozbija się wreszcie namiot na kempingu ...
Na spotkanie z Jego Wysokością Glymurem.
Zonk. Mam lęk wysokości, a metalowa lina nie dawała dobrego oparcia. Były dwie próby przejścia, a potem szukanie brodu. Podpowiem – trzeba sprawdzić z prawej strony, 200 metrów dalej.
Oto i JW Glymur.
To tylko jedna z mnóstwa fotografii zrobionych w drodze powrotnej. To było prawdziwe szaleństwo. "Dobry wieczór, którędy do kempingu? Co? Nieczynny!?". Okazało się, że właśnie przy nim stoję, a turysta z Niemiec, z którym rozmawiałem, powiedział, że nikogo nie ma, więc opłacić nocleg trzeba będzie rano. Chwilę to do mnie docierało. Trochę winien był jego słaby angielski, a trochę to, że jeszcze miałem w oczach góry, asfalt i zachód słońca, jeszcze czułem krzaki drapiące po nogach i ostatnie podjazdy. Dopiero po chwili zobaczyłem stojące na trawie auta i jakiś namiot. Czasami krajobraz odbiera się całym ciałem wystawionym na słoneczne promienie, przestrzeń i mijającą chwilę. Ale czasami lepiej zamknąć się w kurtce, założyć rękawiczki, czapkę, odciąć się od wiatru czy mżawki. Włączyć muzykę, wtedy jedynie rytmiczny ruch nóg informuje o jeździe. Jest ciepło i dość przytulnie. Tylko potem potrzeba dłuższej chwili, żeby znowu odnaleźć się w świecie. Dzisiaj tak było, kiedy odwiedziłem Muzeum Wojny i Pokoju, i kiedy musiałem wyjść z namiotu, żeby kupić kartę do telefonu. Ku mojemu zaskoczeniu na stacji toczyło się inne, nierowerowe życie. Ludzie płacili za paliwo i kupowali hot dogi. Raz, dwa razy dziennie widzę wolno sunących rowerzystów z sakwami, odrębne światy poruszające się własnymi drogami, każdy ze swoją szybkością.
Bez ubarwień. "Nie, no tak cię nie zostawię. Wchodź, będziesz spał u mnie w domu." Było już zupełnie ciemno, padał deszcz, rosnące po obu stronach drogi chaszcze nie pozwalały postawić namiotu. Gdzieś tu miał być hotel czy agroturystyka, nie wiem. W ogóle niewiele wiedziałem, bo to był mój pierwszy rowerowy wyjazd po latach przerwy i w dodatku dopiero jego początek. Wysiadłem z pociągu o 17.36 i bojowo stwierdziłem, że dojadę na dalszy z dwóch kempingów, oddalony o 56 km od stacji. Tymczasem deszcz, pełne sakwy i śliskie kocie łby uzmysłowiły mi, że na rowerowych trasach odległości mierzy się nieco inaczej niż podczas niedzielnych wycieczek. Tak więc do hotelu dotarłem, tylko że nie było miejsc, co skończyło się zaproszeniem przez właściciela do domu, chociaż pytałem po prostu o możliwość rozbicia namiotu. Ostatecznie jednak pokój w hotelu się znalazł, a w porannym słońcu podwórze i okolica okazały się przepiękne. To wspomnienie z Podlasia sprzed kilku lat przypomina mi się zawsze, gdy zaskakuje mnie kolejny kemping. Wczorajszy bardzo mnie rozczarował, nie było prysznica, tylko toalety z umywalkami i dwa zlewy. Była ciepła woda i prąd w gniazdku, tyle że to był po prostu kawałek trawnika przy samej autostradzie, po której do późna huczały auta. Poza tym jednym wszystkie kempingi do tej pory były bardzo ciekawe. Za każdym razem inne, zaskakujące. Małe i przytulne z pięknym widokiem na góry, jak te w Þrastalundur lub w Bjarteyjarsandur, gdzie w wygodnym fotelu piłem poranną kawę. Duże, z wszelkimi udogodnieniami, jak w Reykiaviku lub ten olbrzymi tu, w Húsafell, przy luksusowym hotelu, z geotermalnym basenem i centrum turystycznym. I chociaż jest tu bardzo wygodnie, chłodna zawodowa uprzejmość odzianej w służbową garsonkę hotelowej recepcjonistki przypomniała mi - na zasadzie przeciwieństwa - tamte słowa usłyszane przed domem w padającym deszczu. Huk mijanych wodospadów przeplatał się dziś podczas jazdy z szeptami dawnych historii. Mieszały się te trochę zmyślone o trollach i elfach zamieszkujących Islandię przed pojawieniem się człowieka z tymi, które opowiadały o losach Wyspy za czasów norweskiego króla Haakona IV. Snorri Sturlusson, historyk, skald, autor Heimskringla, wpływowy możnowładca, którego rozległa wiedza doprowadziła do urzędu głoszącego prawo na Althingu, wywodził genealogię władców od samego Odyna. Jego pieśni przekonują, że ten bohater narodowy Islandii, a zarazem wykształcony obywatel świata, potrafił chwalić też proste przyjemności - cieszenie się miodem i winem, czy szacunkiem swych wojowników, którym rozdał złoto - ogień Renu. Kemping jest w lesie. Ciekawe czy tutejsze karłowate drzewa wiedzą, że kiedyś rósł tu święty jesion Yggdrasil.
Ciekawostka – woda wypływa spomiędzy warstw lawy , starej i młodszej, mającej zaledwie kilkaset lat.
Świetlica w Arbliku. Przytulność, zaciszność. Cały kolejny dzień padało – starałem się to przeczekać.
Nie żywiłem się tylko korzonkami :) "Tonąłem w niemym zachwycie, jaki ogarnia nas zwykle na szczytach górskich, i tym razem obeszło się bez zawrotów głowy, gdyż przyzwyczaiłem się wreszcie do „podniebnych kontemplacji”. Olśniony mój wzrok pławił się w przezroczystym, słonecznym świetle; zapomniałem, kim jestem, gdzie jestem, i żyłem życiem elfów i sylfów, fantastycznych tworów mitologii skandynawskiej, upajałem się radością rozległych wyżyn, nie myśląc o otchłaniach, w jakie los pogrąży mnie niebawem." Nie zszedłem jak prof. Lidenbrock i jego siostrzeniec Axel do krateru Snæfellsjökull, ale zajrzałem do Surtshellir, najdłuższej lawowej jaskini, mierzącej półtora kilometra. Panują tam ciemności, to atrakcja dla koneserów, ale już same wejścia - jest ich kilka - robiły wrażenie. Wiatr szarpał namiotem przez całą noc, do tego dołączył się deszcz. Już wczoraj pomyślałem, że zostawię rzeczy w Húsafell i objadę okoliczne atrakcje. Znośnie zrobiło się około obiadu, poza tym zgnuśnienie zrobiło swoje: walcząc z coraz większą irytacją, wyjechałem dopiero po południu. W nagrodę zrobiło się bardzo ładnie. Na jakieś trzy minuty.
Woda na Islandii ma bardzo różne kolory. Tutaj jest akurat biała. Nie, tego wszystkiego nie można było wyczytać z mapy. Owszem, na trasie, która za Bifröst odbijała od autostrady w kierunku Buðardalur, niewyraźnie było widać jakieś wzgórza, ale to wszystko. No i wyliczyłem, że po 45 kilometrach walki z wiatrem, drugi odcinek będzie biegł tak, że porywiste podmuchy staną się moimi sprzymierzeńcami. Stały się. Ale mimo wszystko mapa nie potrafiła mi powiedzieć, że choć pierwsza połowa będzie strasznie nudna, bo droga wiedzie przez tereny rolnicze, to druga całkowicie mnie zaskoczy. Po wjechaniu na autostradę pola pełne ofoliowanych beli słomy ustąpiły miejsca urokliwym połaciom tak przeze mnie lubianych łubinów, zagajnikom i zielonym wzgórzom. A potem... a potem, gdy zjechałem z autostrady, było dużo, dużo piękniej. Droga wznosiła się nieskończonymi serpentynami, powoli wcinając się między pagórki. Po obu stronach potoki zmieniały się w perliste kaskady, rozdzielały na sączące się po zboczach strumyki, a co kilometr, dwa pojawiał się wodospad - taki, który gdzie indziej stanowiłby specjalnie oznakowaną turystyczną atrakcję, zaś tu zdawał się być czymś powszednim. A jeszcze potem, wyżej, wjechałem w chmurę i wszystko zniknęło we mgle. Trzy czy cztery kilometry wpychania roweru pod górę. Wiatr, który, jak się dowiedziałem, przewrócił dziś w okolicy dwa samochody, a mój rower dwukrotnie zepchnął z drogi, zimny deszcz - to wszystko prawda. Ale prawdą jest też późniejszy kilkunastokilometrowy zjazd i pomoc tego samego wiatru: dosłownie frunąłem nad pełnymi dziur wertepami, w które nagle zamienił się asfalt. I niewypowiedzianie piękny krajobraz, nieustannie zaskakujący spektakl zielonych wzgórz, rdzawych skalnych uskoków i wodnych potoków. Nie było też wiadomo, co zastanę wieczorem. "Jeśli kemping w Árbliku będzie kiepski - mówiłem sobie - pojadę dalej do Buðardalur. Muszę mieć warunki do wysuszenia choćby butów". Nie musiałem wydłużać trasy. Żółty alert pogodowy dla północno-zachodniej Islandii sprawił, że moim domem stał się dziś duży budynek, miejsce spotkań lokalnej społeczności. Sympatyczna gospodyni pozwoliła garstce turystów zamienić namioty na przestronną świetlicę w deszczową noc. Trasa Húsafell - Árblik, po drodze przystanki: Deildartunguhver (największe źródło termalne na Islandii) i wodospad Glanni. Oglądanie się za ramię, czy ktoś jedzie, gdy pcham rower, potem na kempingu gratulacje od osób, które 25 kilometrów wcześniej mnie mijały. Wygrażający mi wiatr, a potem jego wielka pomoc. Jak ja tego potrzebowałem! Czyściec i raj. Jak tu nie kochać roweru?
Kilka minut piękna.
Znaki, znaki, ale o tym, że rowerem się nie da ani słowa. Dało się! Islandczycy są bardzo mocno związani z wodą - i to w różnej postaci. To tu znajduje się największy lodowiec Europy, Vatnajökull, zajmujący 8 procent powierzchni Wyspy, to tu często mży, siąpi i pada. Tu wszędzie coś spływa, przelewa się, sączy, tryska i pieni. Tu są gejzery, gorące źródła i naturalne cieplice. Nic dziwnego, że geotermalne baseny od zawsze nie tylko dają sposobność wytchnienia od częstego zimna, ale są też miejscem, w których kwitnie życie islandzkich społeczności. Wielokrotnie mijałem znak mówiący o znajdującej się nieopodal pływalni. Aż dziwne, że odsłaniający sekrety życia wodników cudny film "Jak utopić doktora Mraczka" wyprodukowała kinematografia czechosłowacka, a nie islandzka. Jestem w Laugar Sælingsdalur. Długo się wahałem, gdzie jechać, bo trzeba wziąć pod uwagę pogodę, odległość do kempingu i to, co potem zrobić z dalszą trasą, żeby nie jechać po własnych śladach. Kiedy wczesnym popołudniem – nie było jeszcze szesnastej - wjechałem w deszcz, a czekało mnie jeszcze 56 km, częściowo pod wiatr, zawróciłem, żeby sprawdzić kemping w otoczonej wzgórzami kotlinie. "Jutro ma tu być ciepło i słonecznie, czemu więc nie mam przejechać się przyjemniej niż dziś?" - coś mi szeptało w głowie: może zwykłe lenistwo, może rozsądek, a pewnie jedno i drugie. Co zastałem? Puste, czekające na mnie pole namiotowe przy hotelu, spokojnie skubiące trawę wełniste sąsiadki. Z namiotu widać trzy z czterech tutejszych wodospadów, słychać strumienie, które z nich płyną kilkanaście metrów stąd. Dzisiejsze rowerowe przygody. Zasadniczo rowerowo-wodne. Moje spotkanie z wodą zaczęło się dziś od mijanych w wietrze fiordów, następnie pojawił się deszcz, potem była kąpiel w ogólnodostępnym, ale elegancko przygotowanym dla użytkowników ciepłym źródle, potem jeszcze prawie godzinę pływałem w basenie z ciepłą wodą, na koniec odwiedziłem łaźnię. Kosztowało to tyle, ile wypite wczoraj małe piwo. I tylko z łaźni nie było widać któregoś z wodospadów. Wyczytałem, że w tej czy innej postaci pływalnia istniała tu co najmniej od czasów pięknej i mądrej Guðrún Ósvífrsdóttir, żyjącej na przełomie X i XI wieku bohaterki "Sagi o ludziach z Laxardall". Chociaż to wyjątkowo trudny związek, bo Natura jest tu nie tylko potężna, ale też humorzasta i kłótliwa, Islandczycy potrafili się z nią dogadać i to nie tylko wykorzystując podziemne ciepło. Na biurku w świetlicy hotelowej leżało kilka tomów sławiącej okolice Reykiaviku poezji Tómasa Guðmundssona oraz album z pracami współczesnego pejzażysty Tolliego. Jego tytuł, "Krajobraz umysłu" doskonale odpowiada temu, co się widzi i czuje podczas jazdy rowerem. A wszędzie wokół zielone wzgórza i fiordy, podobne do tych, które maluje Tolli. To już początek Vestfirðir - Fiordów Zachodnich.
Z kempingu (nieprzesadnie tłocznego) widać trzy górskie strumienie.
Nim pobiegłem do basenu, zaliczyłem kąpiel w ciepłym źródełku.
Nocleg w namiocie, ale za to jaka wspaniała atmosfera w świetlicy! „Jeszcze 'e'… Tak, H-e-l-e-n-e. Teraz dalej: D-e-c-a..." Zapisałem. Potem była moja kolej "Yhy, 'Adam'." "Czekaj, muszę wziąć okulary." "Taa, moje są w paśniku na kierownicy." Śmiejemy się. Czas, kiedy nie trzeba było sięgać po szkła, żeby coś zapisać na telefonie, należy chyba uznać za miniony. "A teraz uważaj: G-r-z... Dobra, zerknij i przepisz. Już dawno chciałem zmienić na 'Smith'." Stary dowcip, ale faktycznie nie jest łatwo z tą zbitką liter, a sposób, w jaki Helene wypowiedziała moje nazwisko, nigdy by mi nie przyszedł do głowy. W drugą stronę było zresztą tak samo. Helene szła poboczem drogi, miała duży plecak. Wkoło już od kilku kilometrów były tylko wzgórza okalające fiord, a wielkość bagażu, przytroczone butelki z wodą, chód i sposób trzymania kijków świadczyły, że nie jest to krótka przechadzka. "Który raz? Nie wiem. Kiedy tu byłam dwadzieścia lat temu, nie było asfaltowych dróg. Strasznie się wszystko od tego czasu pozmieniało. Kiedy byłam młodsza, też wszędzie jeździłam na rowerze, zresztą nadal to robię. Rower daje wielką wolność, można pojechać tak daleko... - Zamyśla się na chwilę - Kiedy idę szosą, żałuję, że nie mam go ze sobą." Helene, wspaniałą piechurkę z Francji, którą przez wszystkie lata ciągnęło w dzikie miejsca, spotkałem niedaleko grobli prowadzącej do Króksfjarðarnes. Przeszliśmy razem z półtora kilometra, potem byłoby to niebezpieczne, w tym rejonie samochody jeździły jeszcze dość często. Wcześniej, w punkcie widokowym, w którym wczoraj zarządziłem odwrót, żeby uciec przed deszczem, spotkałam Anitę i Ankę, mamę i córkę. Podróżniczki. Przypadek: akurat tam zatrzymały auto, a ja chciałem zrobić przerwę w długim podjeździe i raz jeszcze zerknąć na tamtejszy wodospad, tym razem w słońcu. Ania pracuje od niedawna na Wyspie, prowadzi blog podróżniczy, w planach ma wyjazd do Australii. Anita kocha góry, razem zwiedziły już wiele krajów, opowiadały o perypetiach podczas podróży do Wietnamu. Kiedy zeszło na festiwale i książki, wybuchnęły śmiechem. "'Dzika droga'? Oczywiście, znamy, bardzo lubimy. 'Zew natury'?" Podobny śmiech. Dowiedziałem się od nich o zasłużonym festiwalu górskim w Lądku Zdroju, zrewanżowałem się obietnicą przesłania elektronicznej wersji 'Ptaka złotego wiatru', bo Anita też lubi jeździć rowerem. Wymieniliśmy się kontaktem via messenger, żeby przesłać wspólną fotkę, uścisnęliśmy dłonie, ruszyłem. "Co? 'Dzika droga'? To moja ukochana książka" - Helene zamachała rękoma, kiedy rozmawialiśmy godzinę później. "I jeszcze 'Sto lat samotności' Marqueza. Wiesz, kiedyś obejrzałam film 'Zew natury' Grieve'a, a potem przeczytałam jego książkę i pojechałam jeździć rowerem na Alaskę." Tym razem to ja powinienem zamachać z wrażenia ręką, ale prowadziłem rower. Obie książki towarzyszą mi w drodze. Podarowany mi przez Michała 'Zew' czytałem niejeden raz, a do wędrówki z Cheryl Strayed namówili mnie Karolina z Piotrem. Film obejrzałem dwa razy pod rząd tuż przed wyjazdem, gdy spóźniliśmy się na samolot, książkę prawie skończyłem dwa dni temu. Wcześniej, jeszcze w Reykiaviku, rozmawiałem z Lutzem z Niemiec, który gdy tylko może, "nawet na głupie dwa tygodnie", przyjeżdża na Islandię. Długo opowiadał mi o tym, co można znaleźć w interiorze, jeśli jeździ się ścieżkami, których nie ma nawet na dokładnej mapie dla rowerzystów, gdzie można tam wypić dobrą kawe, i gdzie jest znakomite źródło z gorącą wodą, w której można się kąpać, tylko najpierw trzeba wrzucić kilka zimnych kamieni, żeby nie poparzyć się ukropem. Iwona i Krzysztof, podróżujący historycznymi ścieżkami, Kai z Niemiec, który pokazał mi na telefonie przejechany poprzednio szlak wiodący nabrzeżem północnej Islandii, a wcześniej zjeździł autobusami Australię, Wojtek z Solistów, sześć razy do roku prowadzący wyprawy po Wyspie, której kamienie zdążył dokładnie poznać... Wiele, wiele rozmów, nie tylko o przejechanych kilometrach... I zawsze to samo: porozumiewawcze spojrzenie, błysk w oku, wspomnienie wiatru. Wędrowcy, niespokojne duchy, miłośnicy cudnych manowców. Nieustannie, gdy tylko mogą, w drodze. Jestem w Reykhólar w Fiordach Zachodnich. To szczególna część Islandii. Jeśli, jak pisał Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Wyspa przypomina swym kształtem zagubionego w oceanicznych głębinach tłustego karpia, to Vestfirðir są jego ogonkiem. Gdzie indziej oglądałem turystyczne perły, słynny Geysir, przytłaczający Skogafoss, czarną Reynisfjarę. Ale Fiordy Zachodnie same są perłą. Odludną i piękną. Piękną w morski sposób, bo wzgórza i skalne osuwiska przeglądają się w wodzie. Pusto, gdzieniegdzie widać dach pojedynczego budynku. Po paru kilometrach przestałem myśleć o zdjęciach, bo musiałbym robić je cały czas. Po drodze wypiłem kawę, kupiłem kilka pocztówek i wpisałem się do książki odwiedzin w budynku będącym centrum tutejszego życia towarzyskiego, sklepem z wyrobami wełnianymi, kawiarnią oraz informacją turystyczną. Czworo starszych Islandczyków rozmawiało nad kawą i domowym ciastem. A na koniec, gdy najpierw nie mogłem skończyć opowiadać Lucynie, co dziś widziałem i słyszałem, a potem jeszcze długo rozmawialiśmy z Marcinem na temat ekwipunku rowerowego, rodzajów sakw, treningów przed długą podróżą i tego co ogólnie słychać, napisała Mori. Spotkałem ją i Gregora rok temu na Islandii. Uroczy wędrowcy, z którymi podobnie jak z Leonardo wymieniamy się od czasu do czasu wrażeniami z wyjazdów. Messenger podpowiedział, że znają się z Anią. Czytam: "Nie widziałam jej chyba pięć lat. Ale super! Widzę, że spotkałeś też jej mamę. Jaki ten świat mały!"
Helene.
Grobla.
Na szczęście taka droga ciągnęła się chyba tylko 2 km. W dodatku otrzymałem przeprosiny od pani ze służby drogowej. Ostatnie kilometry jechałem naprawdę bardzo powoli. Najpierw był wiatr, potem widoki, które chciałem jak najdłużej mieć przed oczami. Droga wiodła wzdłuż fiordu, na koniec niespiesznie odsłaniała się długa kotlina pomiędzy wzgórzami. Djúpidalur, mój dzisiejszy nocleg. „Aha, jeszcze jedno. Masz pożywienie? Tutaj nic nie kupisz.” - mówi Guðrún. Kilka kontenerów z blachy falistej, parę drewnianych domków, pojedyncze maszyny rolnicze. Nie ma nawet kościoła, takiego jak w Reykhólar, skąd wyjeżdżałem przed południem. Tu jest jedna droga, czterdzieści kilometrów na wschód jest właśnie ta malutka miejscowość. Dwukrotnie dalej na zachód jest Flókalundur, gdzie mam znaleźć się jutro wieczorem. Żółty znaczek na mojej mapie mówi mi, że mogę tam uzupełnić zapasy. A jeszcze potem będę dumnie kroczył pomiędzy pełnymi półkami supermarketu, wybierając, wybrzydzając, delektując się obfitością. Ale to najwcześniej za trzy dni. Jedzenia zatem nie ma, ale jest duża, wygodna świetlica z w pełni wyposażoną kuchnią, drewnianymi stołami, skórzanymi fotelami i Wifi. Oszczędzę dane i gaz. Jest też czynny do dwudziestej drugiej basen z gorącą wodą i zewnętrzne juccuzi z widokiem na góry. Wszystko otwarte przez cały rok, tanie, doskonale wyposażone. Dla marzącego o prysznicu rowerzysty w sam raz. Przede wszystkim uderza dbałość o miejsce – gospodarzom bardzo na nim zależy, wiedzą też, co jest potrzebne turystom. Guðrún: „Czy jest ciężko? Praca bywa męcząca, mogę się położyć spać dopiero koło dwunastej albo pierwszej w nocy, a wstaję przed siódmą, w ciągu dnia muszę wszystkiego dopilnować. Ludzie jednak są fajni, miło się z nimi spotkać i pogadać. To rodzinny interes, wszystko zrobiła moja mama z ojczymem. Tak, zbudowali też ten basen, w 1995 roku, a cztery lata temu postawiliśmy chatki dla turystów. Czy tu mieszkam? Nie, w miejscowości bardziej na zachód, tutaj mieszka mama i ojczym.” Kilkadziesiąt kilometrów pustki, wzgórz i fiordów, drogi pachnącej nie siarkowodorem, ale trawą, ziołami i jedynym w swoim rodzaju zapachem morza. Stąd bliżej jest do Grenlandii niż do Albionu. Pozostają zapasy, ale jest za to odprężenie w gorącej wodzie, niespieszne celebrowanie świetliczanych wygód, wizyta u wodospadu. I góry. Wielkie, brunatne, niewzruszone. Naprawdę, wjeżdżałem do tej kotliny bardzo, bardzo powoli.
Pomnik skalda koło Reykholar.
Tak, góry są po obu stronach wąwozu.
Wieczorem wyglądają wspaniale. Djúpidalur – Flókalundur, nazwy przyprawiające o zawrót głowy. Piękne widoki i wiatr. Wiaaaaatr. Oj, zapamiętam tę drogę! Do tego: zdziwione owce i piękne miejsce: uczciwy sklep z najlepszą kasą fiskalną na ziemi.
Honesty Shop.
A kuku! "Okej, mam jeszcze pytanie: ten na stacji benzynowej, to jedyny sklep tutaj, tak? O której go otwierają? Co? O dwunastej?!" Psiakrew, przecież o dwunastej mnie tu już nie będzie, pomyślałem. Zapasy miałem, ale miło kupić coś innego - mleko, warzywa, świeże pieczywo. Siedziałem w hotelowym lobby, zirytowany restauracyjnym gwarem, zapachem pizzy, odgłosami przygotowywania wymyślnych drinków. Drogo i nie ma z kim celebrować, bez sensu. Dopiłem piwo, które należało mi się po trudnym dniu. Ostatnie 25 kilometrów piłowałem w jakimś amoku, chcąc mieć już je za sobą; dowiozła mnie chyba tylko grająca w słuchawkach Dikanda. Poczłapałem na kemping. Rozstawiłem namiot, wziąłem parzący prysznic, wyprałem rzeczy, niechcący utopiłem czyste skarpetki, zjadłem kolację. Rutyna, dzisiaj zmieniona o tyle, że po przyjeździe wypiłem piwo, a potem zastanowiłem się, co dalej. Jeszcze spod kurtki wydobywały się wyziewy przepoconych ubrań, jeszcze miałem kask i rękawiczki. Nieważne. Tak było wczoraj. Dzisiejszy poranek niósł obietnicę dobrego dnia. Po raz pierwszy miałem możliwość zjedzenia normalnego, hotelowego śniadania. Powiem krótko: to było najlepiej zainwestowane 3500 koron podczas całego wyjazdu. Piłem sok, żułem kolejne kęsy i uśmiechałem się na widok krępego rowerzysty z Belgii, który kilkakrotnie dokładał kolejne porcje i pstrykał telefonem zdjęcia. Czyli robił dokładnie to co ja. Uprzejmy barman, ten sam, u którego wieczorem kupiłem piwo, zadzwonił gdzieś i zdobył dla mnie ważną informację: tak, tunelem, który mam mieć dziś na drodze, mogą jeździć rowerzyści, muszą tylko zachować wyjątkową ostrożność. Dopiero potem doczytałem, że poza dwoma wyjątkami tunele są dostępne dla cyklistów. Zamontowałem silne światło na kierownicy i ruszyłem wiedząc, że na początku jest jakaś górka i że pierwsza połowa drogi nie wiedzie wzdłuż brzegu, tylko wcina się w ląd. Nieprawda. To było 15 kilometrów wpychania roweru pod górę. Niby pod górę też da się jechać, w końcu po to wymyślono przerzutki, ale nie z sakwami i nie pod silny wiatr, bo to bardzo szybko wysysa siły. A co się wtedy dzieje w głowie! Szkoda gadać. "Dobra, to jeszcze dwadzieścia kroków, wtedy przystanek." "Ale czemu aż dwadzieścia?" "Nie, no zatrzymam się, sprawdzę mapę." Taa, jakbym nie robił tego 200 metrów wcześniej. "Co? Znowu jedzie jakiś samochód? Już raz jeden gość się zatrzymał, pytając, czy wszystko w porządku, niech to wygląda, że idziesz krzepko!" "O nie, jeszcze dwa z przodu, pogwizduj, żeby wyglądało, że ci się to podoba." Tak było. I to opracowywanie strategii. "Prawa ręka trzyma róg kierownicy, ale musi być wyprostowana, wtedy pracuje jak kij od szczotki i mięśnie się mniej męczą." "Lewa ręka daje odpór wiatrowi wiejącemu z prawej i utrzymuje rower w równowadze." I tak przez trzy i pół godziny. I jeszcze te złudne górki, niby ostatnie, ale skrywające kolejne wzniesienia... Dlatego polubiłem maszty GSM, bo z reguły znajdują się na szczytach i zapowiadają zbliżający się zjazd. W gruncie rzeczy do takiego dość jednostajnego wysiłku można się jednak przyzwyczaić i po jakimś czasie wykonuje się go automatycznie, uciążliwe są jedynie porywy wiatru. Krótko mówiąc, rower okazał się bardzo dobrym pojazdem do chodzenia. Tak dobrym, że z raz czy dwa złapałem się potem na tym, że prowadzę rower, chociaż jest już płasko. Ale tak przyjemnie i lekko się szło, że aż żal było wsiadać. No tak, to była cena za te wszystkie widoki. Najpierw było surowo: żółte wapienie, zza których wyłaniały się odległe fiordy. Zjazd z 500 m n.p.m do zatoki był znakomity. Nie tylko pozwolił odpocząć, ale też prowadził przez zieloną dolinę Dynjandi, w której znajduje się olbrzymi wodospad, od którego wzięła nazwę. Wodospad - w tłumaczeniu na polski Dynjandi to tyle co "Huk grzmotu" - ma 30 metrów szerokości u góry, 60 na dole, spada z wysokości 99 metrów, a poniżej towarzyszy mu siedem innych, mniejszych kaskad, z których każda ma osobną nazwę. A potem była długa jazda wzdłuż skrzącego się w słońcu fiordu, przejazd przez tunel i ostatnie, spokojne i bardzo ładne 14 kilometrów do obozowiska w Þingeyri. Wiatr ustał, cały czas świeci słońce, a w sklepie na stacji benzynowej kupiłem wszystko, co chciałem. Jest oczywiście duży kryty basen. Sielanka. Tak jak rano. Kiedy zaczynał się zjazd, napisałem z radości do Marka, że najgorsze dziś już chyba za mną i że teraz będę odbierał nagrodę za wpychanie roweru i wcześniejsze treningi. "Zadowolony!?" - messenger wyświetlił zadane w odpowiedzi pytanie. Przyjadę jeszcze do tych fiordów. Właśnie tu, gdzie po drodze rzadko jeżdżą auta, krajobrazy są oszałamiające, a wieczory przekonują, że Islandczycy dobrze rozumieją słowo "odpoczynek". I na pewno odwiedzę wtedy nadmorskie miasteczko Þingeyri.
Przed Þingeyri.
Widok z kempingu.
Tu można kupić rękodzieło (m.in. straszne wełniane kotki).
Poranek niósł obietnicę dobrego dnia. Nie działo się nic, ale przecież nie musi się ciągle dziać. Może jedynie zaskoczyła mnie ta wieś, bo nagle, szybciej niż oczekiwałem, dostrzegłem znaczek kempingu. A mogłem jeszcze jechać, droga mogła trwać, czas nie musiał płynąć. Trwała spokojna jazda, która mogłaby się nie kończyć. Nie to, że nie było mozolnego wpychania roweru, bo było, dwukrotnie i wcale nie przez pięć minut, bo nachylenie 8, 9 procent ciągnęło się strasznie długo. Ale to był po prostu dzień spokojnej jazdy przy pięknej pogodzie, wzdłuż trzech fiordów i wzgórz. Niewielki wiatr co najwyżej trochę mnie spowalniał. Do rangi wydarzeń urastał widok wygrzewającej się na kamieniu foki, wyglądającej z daleka jak ślimak, lądujący w Ísafjõrður kilkaset metrów ode mnie duży samolot czy przejazd przez kolejny, tym razem siedmiokilometrowy tunel. Przed południem wyjeżdżałem z Þingeyri, ciekaw, jak duże jest to miasteczko. Demografia rządzi się tu swoimi prawami. "Ilu nas tu mieszka, pytasz?" zamyśliła się starsza pani przykryta kocem w czymś, co chyba było fotelem, właścicielka galerii rękodzieła. "Jest nas tu, w fiordzie, z 250 osób." Tak to już tu jest: życie rozrzuconych pojedynczych gospodarstw skupia się co prawda w miasteczku czy wiosce, w barze lub kawiarni, ale toczy się na co dzień w granicach wyznaczonych wzgórzami. Z ciężkim sercem minąłem wieczorem zakręt, za którym będę już jechał na południe, aż dotrę do Reykiaviku i dalej, na lotnisko. Ostatnio w czarnej torbie na drobiazgi, skąd zawsze wyjmuję ładowarki i kable, namacałem pęk kluczy. Wyjąłem go. Oczy były zaskoczone jego widokiem, ale dłoń go dobrze znała. Obliczam trasę i trochę się obawiam, trzeba będzie szybko się uwijać... Przestrzeń jest twarda i nieustępliwa, każdy kilometr ma jasno wyznaczone kontury, jak kamień. Czas jest inny, plastyczny i niekiedy udaje nam się go oszukać. Jest czas porannego wstawania i zwijania rzeczy, różne czasy jazdy, jazdy niespiesznej albo męczącej, czas wieczornego odpoczynku, są stopklatki widoków, jest pośpiech i bezczasowe trwanie. Czas, który na początku pyta, czemu wyjazd ma trwać aż tak długo i czas, który za szybko, nie wiedzieć kiedy, się kurczy. Jednak teraz jestem w Súðavik, malutkiej wiosce. Jak wyjaśnił mi Ulvar, który przyjechał hulajnogą po zapłatę za kemping, to jej dawna część, koło nowej będę przejeżdżał dopiero jutro. Nie ma kuchni, więc spaghetti z pesto będzie musiało poczekać, za dużo trzeba by zużyć gazu. Poza tym jest idealnie.
Widok na skrzyżowanie w tunelach. Jedna nitka, którą jechałem, miała tylko jedno pasmo ruchu, ale ruch był obustronny. Doświadczenie ciekawe – nie, nie było niebezpiecznie (dobre oświetlenie to podstawa), ale widok kilku jadących z naprzeciwka aut, które zatrzymują się, aby przepuścić rowerzystę – bezcenny!
Dynjandi.
Nagroda – widok po zjeździe z góry.
Budka z Matriksa przerobiona na punkt wymiany książek. Súðavik. Przez cztery fiordy. Targało. Súðavík – Reykianes: 117 km. Na półmetku Litlibær. Dawna farma, zamieszkała w latach 1894-1969, od 1917 tylko przez jedną rodzinę rybaków. Obecnie udostępniona zwiedzającym i spragnionym kawy oraz ciepłej przekąski. To wszystko pośrodku niczego. Tylko porozrzucane co kilka, kilkanaście kilometrów podobne pojedyncze farmy. Jak od setek lat.
60 km w lewo – pusto. 60 km w prawo – pusto. Littlibaer.
Synonim luksusu. "Dobra, ja wykręcam, ty rozmawiasz. On zwykle nie zabiera rowerów, ale może coś wymyślisz i go przekonasz" - szef hotelu w Reykianes wkłada mi w rękę komórkę. Po krótkiej rozmowie z kierowcą autobusu otrzymuję zapewnienie, że jeśli będzie miejsce, to mnie zabierze. Jeden etap wyjątkowo przejadę samochodem. Co prawda słysząc, jak mówię, że się przeziębiłem, kierownik uśmiecha się porozumiewawczo, ale potem przestaje, bo kaszel jest - co tu ukrywać - bardzo przekonujący. Dziś rano wciąż wiało, choć przestał padać deszcz, nawet nie skorzystałem z kuszącego gorącego basenu. Tak więc dzisiejszy etap, z Reykianes do Holmavik, przebyłem rekordowo szybko, w nieco ponad godzinę. Jestem zadowolony, bo szlak był trudny, około czternastej na przełęczy samochodowy termometr pokazał cztery stopnie, wszystko tonęło we mgle. Miło, szybko, komfortowo, nawet niedrogo. Tylko krajobrazy oglądane zza samochodowej szyby były dużo mniej atrakcyjne, góry już nie się piętrzyły, nie otaczały mnie ze wszystkich stron. Poczułem znużenie, które muszą czuć na ich widok oddający się codziennym zajęciom mieszkańcy tych okolic. Hólmavik. Jest nas tu kilkoro. Niemal równocześnie ze mną przyjechał starszy Niemiec z bardzo obładowanym elektrycznym rowerem. Napęd, nie napęd, jemy również jazda dała mocno w kość. Zaczerwienione oczy, ogorzała od wiatru twarz, w drewnianej kuksie kawa z miodem. Przyjechał na dwa miesiące, odwiedza znajomych, nie spieszy się. Wymieniamy się uwagami o wietrze i trasach. Półtorej godziny później wpadł trzeci rowerzysta. Zacięcie walczył z wiatrem. Dojechał. Potem przybyła fajna para z Niemiec, którą poznałem w Arbliku, sympatyczny Włoch na motorze, Doug ze Stanów, który z kuzynem uprawiał tu trekking.... Mało ludzi wybiera się do Westfjords z sakwami, chyba częściej wiozą rowery samochodami i potem wyruszają gdzieś na lekko. Jeśli już ktoś jedzie objuczony torbami, jest sam, rzadziej z kimś jeszcze. Dni bywają różne, zależnie od tego co postanowili tutejsi bogowie: wiatr i deszcz, więc uzgodnienie priorytetów, wyznaczenie wspólnej granicy, do której próbuje się jechać, a za którą trzeba odpocząć, jest chyba trudne. Bardzo dużo siedzi w ludzkiej głowie, a każda jest inna. Swoją drogą, gdybym wczoraj tkwił cały dzień w Súðavik, mógłbym pojechać tym samym autobusem co dziś, tylko jechałbym nim 210 kilometrów, a nie 93. Z tej różnicy bardzo, ale to bardzo się cieszę. Nie, nie dlatego, że wczoraj podziwiałem widoki, które umknęłyby mi, gdybym przeskoczył tę odległość autem. Bo wczoraj poza kawiarnią w starym domu w Litlibær praktycznie niczego nie podziwiałem, starałem się jechać. Nie chodzi też o to, że w tego typu podróży to całkiem niezła odległość. Chodzi o coś innego. Otóż kilka dni wcześniej w Þingvellir spotkałem fajnego cyklistę, Kaia, którego rower był co najmniej tak samo obładowany jak mój. Ledwie go uniosłem. Dopiero co wymienialiśmy z kolegami na Whatsappie żarty z mojego zbyt ciężkiego ekwipunku, a tu proszę, mogłem im przesłać zdjęcie innego pojazdu, co najmniej tak samo objuczonego... Rozmawialiśmy we trzech z pewnym Australijczykiem, gdy na pytanie o przebyte dystanse, Kai odparł, że bywa różnie: pięćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt... "Raz tylko przejechałem sto siedemnaście, ale jedynie dlatego, że miałem wiatr w plecy i musiałem dojechać na kemping". Wyrzuciłem już licznik, bo nie uwzględniał wpychania roweru: jego głupi GPS uważał, że rower stoi w miejscu. Nie korygował też odległości przejechanej w tunelach. Kiedy wczoraj kończyłem trasę, pomyślałem, że z mapy wynika na oko dystans stu dwudziestu kilometrów, ale zanotuję dokładnie 117. Obiektywnie to i tak nie ma znaczenia. Większość rzeczy dzieje się w głowie. PS Wieczorem, już w namiocie zmierzyłem dystans w mapach Google'a. Wyszło dokładnie sto siedemnaście. PS 2 To sto siedemnaście ma wartość wyłącznie dla mnie, bo tu nikt z nikim się nie porównuje. Poznajcie Jarka. Minął mnie przedwczoraj, rozmawialiśmy o jego autostopowej zimowej wycieczce po Islandii. Teraz jechał lekkim gravelem i bardzo tęsknił za puchówką, która nie zmieściła się w jego mikrym bagażu. Teraz Jarek zdjął nawet te swoje sakiewki i bierze udział w wyścigu rowerowym wokół fiordów. 960 kilometrów w pięć dni.
Jarek przesłał mi potem fotki ze swego ultra. Ta była najładniejsza. "Wiesz, jak to jest. Idziesz, wiatr cię chce przewrócić, a ty się zastanawiasz, czemu tu jesteś i dlaczego to sobie robisz. Ale potem wychodzi na chwilę słońce, pojawia się taki widok, że znowu to wszystko rozumiesz." To mówi mi starsza Niemka, dokładnie opatulona w turystyczne ciuchy: mocno ściągnięty wokół twarzy kaptur chroni przed wiatrem. To samo zresztą opowiadają tu wszyscy, jak ów Włoch, który dopiero co zaparkował motocykl, wpadł do świetlicy na kempingu, jeszcze z drogą w oczach, i po zadaniu łamanym angielskim pytania o recepcję, wykrzyknął, że Islandia jest przepiękna. Albo Amerykanin, ten trzeci, który wczoraj wjeżdżał na kemping, zapamiętale kręcąc pedałami. Rano opowiadał, że pierwszy raz był tu czterdzieści pięć lat temu, kiedy nie było samochodów, turystów, a asfalt znano chyba tylko w Reykiaviku. Jechał wtedy wokół wyspy. "Tu jest bardzo trudno - mówił mi - a te fiordy naprawdę mogą skopać ci tyłek". A jednak regularnie tu przyjeżdża. I gdy pytam, każdy mówi, że ta właśnie część Islandii jest najwspanialsza, Włoch także. Skończyłem dziś pętlę wokół zachodnich fiordów, nieco okrojoną przez brak czasu. Znowu jestem w dolinie z czterema wodospadami, a w hotelowym lobby sączy się smooth jazz. Jeszcze rano wiatr nie dawał jechać, a temperatura wynosiła sześć stopni, jak przeczytałem na przydrożnym informacyjnym wyświetlaczu. Kaszląc, zastanawiałem się, czemu to sobie robię. Jednak... zostało kilka nieprzejechanych dróg i niewidzianych wzgórz, na które zabrakło czasu. To niełatwa miłość, ale muszę wrócić. "Słuchaj - kontynuował ten trzeci, Amerykanin - w zeszłym roku jechaliśmy rowerami po Japonii. Wyobraź sobie, jaką parę piechurów spotkaliśmy: ona była co prawda młodsza od niego, ale on miał osiemdziesiąt dwa lata. Przed sobą pchał wózek z rzeczami. Robili trasę, która ma sześćset kilometrów."
Jak nie kochać Fiordów za te widoki?
Malarstwo fiordowe. Reykiavik przywitał mnie łagodnością wieczoru, bezruchem i delikatną mżawką, którą można zignorować. A rano był jeszcze Arblik, do którego dojechałem wczoraj. Potem przełęcz, złośliwa i nieustępliwa, drugi raz witająca mnie wiatrem, zimnym deszczem i sporym przewyższeniem. Ale przy tym najpiękniejsza; obejrzana drugi raz, podczas jazdy w przeciwnym kierunku niż wcześniej, nic nie straciła ze swego uroku. I znowu było tak, że widoki pozwalały na chwilę zapomnieć o wszystkim. Droga nosi nazwę Brattabrekka, od przymiotnika "stromy" i ma 32 kilometry. I jeszcze szosa załadowana autami, i kawa w przydrożnej restauracji, i znowu szosa... Zachwycały ostatnie widoki odległych wzgórz na moment pojawiających się w rozświetlonej słońcem mgle. Ostatni odcinek przejechałem autobusem linii 57: autostradowy, blisko stolicy, w dodatku z tunelem, w którym nie wolno poruszać się rowerem. Musiałbym jutro piłować dodatkowe 84 kilometry objazdu w samochodowym tłoku, łącznie 120. Byłem jedynym pasażerem, całą drogę przegadaliśmy z pochodzącym z Litwy kierowcą o tym, jak tu się pracuje, żyje i o tym, że wiatr raz przewrócił autobus, który prowadził: na szczęście nikomu nic się nie stało, ale pojazd był zniszczony. Obaj zgodziliśmy się, że niezależnie od tego, czym się jedzie, podmuchy z boku są najwstrętniejsze i najpodstępniejsze. Kończy się herbata, zaraz skończy się Islandia. Jest wygodnie i ciepło, tylko za dużo ludzi, za dużo samochodów, domów, asfaltu, wszystkiego. Fiordy, nagle odległe, wciąż tam są i czekają.
Arblik. Dwukrotnie dom.
Ostatnie kilometry 2024 Dzień 1: Keflavik – Vogar Dzień 2: Vogar – Reykiavik Dzień 3: Reykiavik – Ingólfsfjall Dzień 4: Ingólfsfjall – Þingvellir Dzień 5: Thingvellir – Bjarteyjarsandur Dzień 6: Bjarteyjarsandur – Borgarnes Dzień 7 i 8: Borgarnes – Húsafell Dzień 9, 10: Húsafell – Árblik Dzień 11: Árblik – Laugar Sælingsdalur Dzień 12: Laugar Sælingsdalur – Djúpidalur Dzień 13: Djúpidalur – Flókalundur Dzień 14: Flókalundur – Þingeyri Dzień 15: Þingeyri – Isafjörður – Súðavík Dzień 16: Súðavík – Reykjanes Dzień 17: Reykjanes – Hólmavík (autobus) Dzień 18: Hólmavík - Laugar Sælingsdalur Dzień 19: Laugar Sælingsdalur – Árblik Dzień 20: Árblik – Borgarnes - Reykiavik Dzień 21, 22, 23: Reykiavik – Keflavik (autobus)
2024 – szlak żółty. 2025? – łososiowe dodatki
Raz jeszcze zobaczyć ten zarys wzgórz...
Nie widać końca...


wyedytowano: 2025-01-19 15:18
aktywne od dnia: 2025-01-19 14:51
drukuj  
Komentarze użytkowników (0)
Brak komentarzy. Bądź pierwszy - dodaj swój komentarz
Dodaj swój komentarz:


:) :| :( :D :o ;) :/ :P :lol: :mad: :rolleyes: :cool:
pozostało znaków:   napisałeś znaków:
kod z obrazka*
Ankieta
Jak oceniasz rok 2023 pod kątem rozwoju infrastruktury rowerowej w Toruniu?
ankieta aktywna od: 2024-03-19 21:25

Wspierają nas
Sklepy i serwisy rowerowe w Toruniu

Stowarzyszenie ROWEROWY TORUŃ działa na rzecz powstawania odpowiedniej infrastruktury rowerowej.
konto bankowe BGŻ S.A. 71203000451110000002819490 NIP: 9562231407 Regon: 340487237 KRS: 0000299242

Wszystkie Prawa zastrzeżone. Cytowanie i kopiowanie dozwolone za podaniem źródła.
SRT na Facebook