Islandia 2023
Kilka słów na początek
Nawet nieźle pamiętam, kiedy zaczęła się ta Islandia. Z moim przyjacielem Michałem świętowałem kilka lat temu urodziny. Zaraził mnie niegdyś rowerową pasją, potem zdarzało nam się wspólnie przejechać po kilkaset kilometrów. Później jeździłem jeszcze po Szkocji, Anglii i trochę po Ontario w Kanadzie.
– Wiesz, marzy mi się wyprawa na Islandię – rzuciłem. Próbowaliśmy akurat różnych gatunków whisky, więc marzenia miały na skróty. Michał chwycił za telefon, żeby zadzwonić do brata, który kiedyś odbierał mnie z lotniska w Edynburgu. Mieliśmy pojechać we trzech, bo Adama – tego szkockiego – również nawoływał rower. Po kilkunastu minutach wspólnej rozmowy wstępny plan był gotowy.
Wstępne plany są jednak częściej utkane z marzeń niż z ziemi i powietrza. Islandzką pustkę i wyobrażone zmagania z siekącym deszczem przykryły inne pasje. Michał zaczął zapamiętale chodzić po górach, ja po operach. Choć czasami wracaliśmy do dawnej rozmowy, bardziej liczyło się wspomnienie owego wieczoru niż powrót do dawnych planów. Sen o Islandii jednak trwał, gdy kolejne lata przyniosły dietę, morze endorfinowego szczęścia podczas zajęć indoor cycling, a także powrót do rowerowych wyjazdów na ukochane Podlasie.
Nie umiem powiedzieć, co dokładnie sprawiło, że nagle w czerwcu tego roku, po raptem kilkugodzinnych przymiarkach do kalendarza, do godzin i do lotnisk, kupiłem bilet z Gdańska do Keflaviku. Rozmarzone, rozkołysane na krawędzi jawy i snu audycje Kingi Krasuskiej o muzyce islandzkiej w Radiu Nowy Świat? Wspomnienie rozmaitych wyjazdów i zimowego morsowania w jeziorze? Na pewno swój udział mają wyjazdy w góry z Michałem, Piotrem, Bartkiem, Andrzejem i Jarkiem. Wcześniejsze rowerowe wycieczki z Lucyną oraz naszymi synami Bartkiem i Piotrkiem, sportowe pasje Karoliny, sympatii drugiego z nich. Góry potrzebne Alicji niczym powietrze. Mirka fascynacja wyspami i robinsonadami. Zapał Marka i Arka, którzy kilka razy w tygodniu zmuszali nas do sportowego szaleństwa i cudowny nastrój treningów. Motocyklowe relacje Zbyszka i Łucia. Znajomość z Moniką i Maciejem, obieżyświatami prowadzącymi blog „Byliśmy tam”. Wielka miłość Andrzeja do Afryki – odległej od Polski tak, jak odległa jest Islandia. Uporczywe kolekcjonowanie Diademu Gór Polski przez Dankę i Maćka. Tych drgnień rowerowego serca było dużo, próbuję je teraz naprędce uporządkować. Ale na pewno liczyło się także wspomnienie dawnego urodzinowego postanowienia.
Chociaż tak naprawdę wszystko zaczęło się wcześniej. Przed pierwszym wspólnym wyjazdem, podczas którego przejechaliśmy Puszczę Borecką i Puszczę Romincką, odwiedziliśmy ruiny w Wilczym Szańcu i wiele innych miejsc, Michał mnie uprzedzał: „Jeśli chcesz jechać, to musisz wiedzieć, że na takiej wyprawie niemal cały dzień się siedzi na siodełku i kręci, nic innego się wtedy nie dzieje”. Było przyjemnie, ale i dość ciężko – to był pierwszy taki wyjazd, doświadczenie przyszło później. Po powrocie dostałem od niego płytę ze zdjęciami. Na pierwszym z nich był mój rower, sfotografowany, gdy już wracaliśmy pociągiem: częściowo rozerwane sakwy, okręcone znalezioną folią i obwiązane taśmą, byle jak przytroczone do bagażnika. To był, można powiedzieć, obrazek tytułowy; napis na płycie alarmował: „Achtung! Ruinen”.
Tak więc wyjazd na Islandię rozkręcał się powoli, od dobrych kilkunastu lat. Powolny był również początek prowadzenia zapisków smarowanych nocą kciukiem na ekranie telefonu, które można znaleźć poniżej. Najpierw robiłem zdjęcia, jedynie niekiedy notując nazwy miejscowości, przez które przejeżdżałem. Suche fakty: wyjazd rowerowy na Islandię, 28 lipca – 8 sierpnia 2023 roku. Niecałe jedenaście dni. Noclegi na kempingach w małym zielonym hotelu rozkładanym każdego dnia w innym miejscu. Hotelu, jak powiedział jadący w tym samym czasie w Polsce Piotr, wielogwiazdkowym. Rower i nowe sakwy sprawdziłem wcześniej podczas wyjazdu na Podlasie, podczas którego zwiedzałem okolice Białegostoku. Kilometry: na Islandii 710, a razem z Podlasiem, po którym miałem jeden dzień na przepakowanie, 1050. Tylko że same liczby, odległości, nazwy miejsc nie mówią zgoła nic, liczy się przeżyty czas. Głośnego śmiechu ani radosnego krzyku, gdy po ciężkim dniu wiatr niespodziewanie zaczął wiać w plecy, nie da się utrwalić na zdjęciach. Robione nocami notatki stopniowo stawały się coraz dłuższe, coraz bardziej liczyły się nie tylko niewypowiedzianie piękne krajobrazy, wiatr i pustka, ale też spotkani ludzie. Islandia. Czas, przestrzeń, ludzie. A może ludzie, przestrzeń, czas. Albo jakoś jeszcze inaczej.
Islandia. Powierzchnia 103 125 km², ludność 387 800, PKB na osobę: 75 180 USD. Dla porównania powierzchnia Polski: 312 696 km2, ludność 37 766 327, PKB na osobę 19 912 USD, czyli Wyspa jest ponad trzy razy większa, prawie dziesięć razy bardziej pusta. Polacy stanowią 5,6% ogółu mieszkańców i są największą mniejszością narodową na Islandii. Stolicę – Reykiavik – zamieszkuje 131 136 osób. Toruń – stolicę Polski – 195 690.
Pierwsze dwa dni (Keflavik – Vogar – Reykiavik; kolory miasta)
Wiatr, cykanie przerzutki, a gdy kawałek drogi wiódł poboczem A1 – straszny wizg aut. Potem była zdumiewająca cisza uroczego miasta przerywana muzyką, na koniec międzynarodowy gwar kempingu. To słychać.
Co widać? Pierwsze krajobrazy, które do tej pory były tylko na zdjęciach, daleki horyzont, morze, kolorowe uliczki, a na nich przede wszystkim lodową operę Harpa i bazaltowy kościół Hallgrímskirkja.
Po przylocie i złożeniu roweru. Lotnisko Keflavik. |
Pierwsze zdjęcia, droga jeszcze nieznana i niezrozumiała. Jasno, choć dochodziła godzina 23. Gdzieś niedaleko tego miejsca mijał mnie Roman. |
Około 23.30. Pierwszy zachód słońca. |
W drodze do Reykiaviku. |
Człowiek stara się ułatwić sobie życie, choćby wytyczając drogi. Przyroda jest jednak czujna. |
Duży kemping w centrum Reykiaviku. Godzina 14, prawie pusto. Wieczorem namiotów jest dużo więcej, następnego ranka znowu znikają. |
Kempingowy pchli targ, na którym można coś potrzebnego znaleźć, a zbędnego – zostawić. |
Sakwy w namiocie – czas ruszyć do centrum. |
Hallgrimskirkia, kościół zaprojektowany przez Guðjóna Samúelssona. |
Przed kościołem dumnie stoi Leif Eriksson, odkrywca Ameryki. |
Anioł czytających. |
Wyroby przemysłu pamiątkarskiego równie dobrze wyglądają na zdjęciu. W dodatku kurzą się na nim znacznie mniej niż na półce. |
Droga do kościoła. |
Opera Islandzka. A w zasadzie opera, sala koncertowa, centrum konferencyjne i Stórrsveit Reykjavíkur – The Reykiavik Big Band. Harpa. Koncert inauguracyjny odbył się w 2011 roku. |
Na Islandii spotyka się cały świat. |
Islandczycy przekonywali mnie, że wulkany są ekstra: gdy wreszcie wybuchają, Wyspa przestaje się trząść. Poza tym wulkany od razu stają się atrakcją turystyczną i można na nich zarobić. |
Jeden z wielu murali w Reykiaviku. |
Reykiavik to całkiem kocie miasto, ale turyści nie są dla tamtejszych kotów żadną atrakcją. |
Jedyna kotka, która rozumiała język polski. |
Dzień trzeci (Reykiavik – Þingvallavatn – Laugarvatn; pierwsza szutrowa pustka)
Dwie rowerowe mikroprzygody, do których jednak optymistycznie przygotował mnie otrzymany wcześniej znak w postaci znalezionej podkowy.
Poza tym park narodowy Þingvallavatn, widoki, widoki, widoki i jazda z szybkością od 3 km/h, gdy po piargach pod górę, do 51 km/h, gdy asfalt i wiatr łaskawe. Na koniec spokojny Hotel z grubym zielonym kobiercem i pięknym widokiem z szerokiego okna. I gorrrrącym prysznicem!
Zawsze tak jest – im dalej od głównej drogi, tym trudniej. I piękniej. |
Podejście było tak strome, że trzeba było pozdejmować sakwy i kolejno je wnieść po sypkiej ścieżce, dopiero potem można było wepchnąć na górę rower. |
Niespodzianka jakich wiele na Islandii – strumień przepływający przez drogę. Pierwsze pytanie – jak głęboko w sakwie są klapki. I dlaczego w tej drugiej? |
Widok na jezioro Þingvallavatn. |
Kemping w Laugarvatn. Wieczorem... |
... i o poranku. |
Dzień czwarty (Laugarvatn – Geysir – Gullfoss – Reykholt; królestwo wody)
Dobry wieczór!
Dzisiaj odcinek o wodzie. W rolach głównych plująca wodą rodzina Geysira oraz wodospad Gulfoss oraz najpiękniejszy, znaleziony przypadkiem... Hlauptungufoss. On naprawdę ma taki kolor, nie regulujcie odbiorników!
Poza tym na koniec wyszło słońce i było solidne 14 stopni. A potem stwierdziło, że starczy i powoli zaszło, można sprawdzić.
Dobranoc.
Droga do wodospadu Hlauptungufoss. Zdjęcie nie oddaje jej uroku. |
Wszyscy zwracali uwagę na kolor wody... |
…więc trudno było oprzeć się chęci zrobienia selfiaka. |
Ćśśśś. Geysir śpi. |
Ale za to Strokkur szaleje. |
Kilka objaśnień. Warto je czytać – byłem przekonany, że wybuchający gejzer to Litli-Geysir, ale nie. |
I wszystko jasne. |
Wbrew pozorom to potrzebny znak – przed górką nie widać, co się za nią dzieje. |
Gullfoss. |
Gdy słońce nagle wychodzi zza chmur, krajobraz od razu nabiera rumieńców. |
Stare i nowe. Islandia jest jednym z najbogatszych krajów pod względem PKB w przeliczeniu na mieszkańca. To kraj elektrycznych Tesli. |
Jadąc tymi Teslami, Islandczcy mogą zabrać turystów (oba zdjęcia zrobione na tym samym skrzyżowaniu). |
Słońce stwierdziło, że starczy i powoli zaszło. |
Dzień piąty (Reykholt – Hella – Hvolsvöllur; rzeczy praktyczne)
Słychać Miłomuzomanię w RNŚ. Jak Islandia, to Islandia. Poza tym nudny dzień, ale zmierzam do Vik, żeby zobaczyć czarną plażę i inne cuda, a samo się nie przejedzie.
Napiszę zatem o rzeczach praktycznych.
Zabranie roweru to nie problem. Wizzair każe go ciut złożyć i spakować do torby. Po pospinaniu wszystkiego trytytkami i oklejeniu w kilku miejscach folią bąbelkową dojechał w 100 proc. nienaruszony. Składanie/rozkładanie to maks. 45 minut, a spakowana torba od kilku dni rozwija oszałamiającą karierę namiotowej poduszki.
Tak, mam trochę folii i trytytki na powrót. I taśmę klejącą.
Inna opcja to wynajęcie kampera. Fajne, nieduże oraz ładniutkie oferuje firma Happy Campers. Wynajęcie dwuosobowego pojazdu to koszt 120 EUR/dzień. Tak, trzeba się do islandzkich cen przyzwyczaić. Tymczasem zabranie roweru samolotem to 210 PLN w jedną stronę. Może ważyć do 32 kg, więc jeszcze dorzuciłem zapas jedzenia i klamoty.
Kempingi. Na stronie informacji turystycznej można ściągnąć pdf mapy dla rowerzystów (https://cyclingiceland.is/en/), na której są wszelkie noclegi, sklepy, ścieżki, odległości. Po prostu jeździ się od kempingu do kempingu. Namiot można rozbić niemal wszędzie (choć trzeba się wówczas obyć bez wieczornego gorącego prysznica). W interiorze tak się robi, ale jeśli chodzi o mnie, to spróbuję może innym razem.
Zwykle kempingi poznajemy po tym, że z daleka widać mnóstwo kamperów. Te malutkie poznajemy zaś po tym, że nie widać mnóstwa kamperów. Zawsze jednak kilka jest, więc takie miejsce łatwo znaleźć. Typowy kemping niezależnie od wielkości ma trzy rzeczy: toalety, prysznice i kuchnię, w której można sobie coś ugotować. Z reguły jest też półka, z której można wziąć, co potrzeba, zostawiając to, co już zbędne. Zwykle jest tam sól (dużo soli), keczup, kawa, herbata, olej, przyprawy, często jakiś makaron, dżem, gaz do kuchenki. Do samolotu tego albo się nie da, albo nie warto zabrać, a inni mogą skorzystać. Tak właśnie zaopatrzyłem się gaz, który się przydał, gdy pewien mały kemping nie miał kuchni. Ogólnie jest bardzo cicho. Czasami bawią się dzieci albo jakaś grupa osób spędza czas we własnym gronie. Ale tak czy siak jest cicho. Jeśli gwar to niewielki, za to we wszystkich językach.
Na kempingach płaci się kartą, telefonem lub online. Cena od 60 do 100 zł za jedną niewysoką osobę z małym namiotem. Innych opcji nie miałem okazji sprawdzać.
Z reguły obsługa biega, dogląda i sprząta. Albo aktualnie jej nie ma. Same kempingi są schludne i zadbane, prysznice to słabszy punkt programu, bo ich stan jest niekiedy raczej dostateczny, ale nie należy panikować. Nie ma problemu z doładowaniem telefonu czy powerbanku. Jest parę gniazdek, sprzęt zostawia się na noc, rano jest gotowe. Często jest też WiFi. Nie muszę mówić o poziomie zaufania społecznego: rower, komórka, powerbank są tu bezpieczne. Ja też. I znowu pełen wiary w ludzi.
Podsumowując: turystycznie jest wszystko, co trzeba.
Towarzysz śniadania. |
Każdy z nas miał to, co lubi: trawę, skyr… |
Wbrew pozorom na tym zdjęciu wiele się dzieje. Jem podwieczorek w rowie i opalam się. |
Strumienie, strumienie, strumienie – o różnych barwach, w zależności, co Islandia dodała do wody. |
Różowa świnka. Bónus. |
Kuchnia kempingu w Hvolsvöllur. |
Pustka, samotność – to czeka na rowerzystę na trasie. Na kempingu jest nieco inaczej, choć też miło. |
Przestrzeń wspólna na kempingu w Reykiaviku przypomina cieplarnię. Można to odczytywać jako wskazówkę dotyczącą zazwyczaj panującej pogody. |
Kuchnia kempingu w Hvolsvöllur. Wiele osób chwaliło dostępność pralki i suszarki. |
Dzień szósty (Hvolsvöllur – Vik; piękno)
Najlepiej się jedzie, gdy na ziemię kładą się długie cienie, a wszystko wyłagadza się w ciepłym świetle wczesnego wieczoru.
To był najpiękniejszy dzień. Widoków tyle, że gdybym umieścił tu wszystkie zdjęcia, przepaliłyby się serwery.
Po pierwsze: wodospady Seljalandsfoss i Skógafoss. Za tym pierwszym można stać i podziwiać grotę, ten drugi to początek pięciodniowej trasy trekkingowej, której pierwsze dwa kilometry były tak oszałamiające, że sam wodospad, skądinąd wspaniały, był tylko sympatycznym do niej wstępem. Trzeba będzie wrócić.
Po drugie: trasa. Po 20 km droga z Hvolsvöllur do Vik zamieniła się w ciągnący się 65 km magiczny spektakl. Po prawej stronie pola, czasami morze, po lewej góry i lodowiec, ktorych masyw nieustannie, z każdym przekreceniem pedałami, ukazywał zaskakujący widok. Z przodu droga ginąca na horyzoncie lub wcinająca się w kolejne góry.
Wiele razy było niewymownie pięknie.
PS Do tego dwa napotkane kempingi. Jeden przy wodospadzie, drugi pod masywem górskim w Vik. Do bonusów tych miejscówek dodać trzeba widok. I łaciatą figlarkę.
Tak naprawdę to nie wiedziałem, gdzie będę jechał, trasę opracowywałem rano. |
Proszę przeczytać wyraźnie i szybko. Na wszelki wypadek jadę do Vik. |
Seljalandsfoss. |
Seljalandsfoss – widok z pieczary za wodą. |
Za Seljalandsfoss znajdują się kolejne wodospady. W ogóle cała Islandia przecieka – ale robi to z dużą gracją. |
Właśnie zaczyna się kilkadziesiąt kilometrów spektaklu. |
Skógafoss. |
Islandczyk. Rdzenny. |
Trasa trekkingowa nad Skógafoss. Najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem. |
To chyba widać. |
Garść informacji praktycznych. Sezon wycieczkowy nie jest przesadnie długi. |
Zasadniczo bez komentarza. Gdzie brakujące 2% zjazdu??? |
Jednak widok z nawiązką wynagradzał późniejszy podjazd. |
Wjazd do Vik. |
Miziaj, miziaj! |
Dzień siódmy (Vik – Skógafoss; ludzie)
– Ja, wiesz, 16 lat temu przyjechałem do Islandii. Moja siostra jest tu od 30 lat. Pracuję, teraz już na swoim. Było ciężko, najpierw wynajmowaliśmy mieszkanie, teraz spłacamy kredyt na dom tutaj. A jednocześnie kupiliśmy drugi, tam, w Polsce. Teraz jeździmy tam częściej, właśnie wymieniłem płytki na tarasie, bo były małe, teraz są takie duże i ładne. Za parę lat zjedziemy stąd, sprzedamy tutejszy dom, kupimy za to kilka mieszkań w Polsce i będziemy z tego żyli. Kiedy ktoś przyjeżdża, zabieramy go do gejzerów czy pod wodospad, ale to już mnie nudzi.
To spotkany w samolocie Roman, człowiek bardzo otwarty i życzliwy. Opowiedział, doradził, poczekali z żoną, czy wszystko gra i czy mój rower doleciał.
– Zaczynasz? Ja też. Spokojnie, możesz zabrać gaz, jeśli potrzebujesz. Nie, puste pojemniki są przy koszu, ale na półce w kuchni jest jeden dość pełny, będzie pasował do twojej kuchenki, bo ten, co wziąłeś, ma system francuski, to nie. Skąd wiem? Bo ten, co tam stoi, sam położyłem. Wziąłem za to inny, mniejszy.
Wyszczerzone w uśmiechu zęby pod odblaskowymi okularami. Rowerzysta z Niemiec. Lecą standardowe pytania. Który raz na Islandii? Siódmy. Na ile dni tym razem? Pięć tygodni. Pięć tygodni?!
Kiedy ktoś pyta, czy jadę sam, albo widzi, że walczę z wiatrem, rzuca "Wow, impressive!". Z dwoma spotkanymi Francuzami śmiejemy się do rozpuku, przekrzykując wiatr. Oni jadą z wiatrem, do Vik, ja wracam, próbując ukręcić 8–10 kilometrów na godzinę. Zaraz potem mija mnie Leonardo z Włoch, krzycząc "Hi, guy, how you doin?" i filmując mnie komórką. Potem spotykamy się radośnie na kempingu przy wodospadzie. Spotykamy się też z Michaelem, pochodzącym z Chin, mieszkającym obecnie w Niemczech Australijczykiem. Niedaleko stoi Michał z kolegą. Podszedłem do nich, bo mieli najbardziej profesjonalne stroje, wyposażenie i rowery, a w dodatku usłyszałem kwiecisty – i siarczysty – ojczysty język. Okazało się, że planowali przejechać w poprzek Islandię, mając na to sześć dni.
– Kurczę, urwał się ten przedni bagażnik, no niby najlepszy na taki rower. Nigdy wcześniej nie jeździłem. Z tą Islandią to u mnie tak, jakby komuś, kto wszedł na Gubałówkę, kazać iść na K2. Jeszcze się nie wyspałem, bo nie przywykłem do namiotu, to pierwszy raz. Wszystko wzięło w łeb, to się pokręcimy rowerami tu i tam. To dzisiaj pojedziemy do Vik. Ile? 35? Z wiatrem damy radę.
Półtorej godziny później, już po 21. jeszcze tam stali, sprawdzałem. W pełnym rynsztunku, niezdecydowani, co robić.
Nie ma w tym wiele ironii. Sam wstaję późno i głupio, wiatr potrafi mnie zmęczyć, a dziś rano przed odjazdem zostawiłbym portfel i karimatę. Raz ktoś mnie prześcignie, raz ktoś jest zaskoczony, że chce mi się jeździć rowerem. Michael z Australii czyli obecnie z Niemiec kończy objeżdżać całą wyspę w dwanaście dni. Jechał gravelem, miał łatwiej, ale jednak. Ot, zwykła względność ludzkich spraw.
Dzień czarny. Czarna, oszałamiająca ślicznością plaża Reynisfjara z kamiennym filarami, na których Guðjón Samúelsson wzorował kościół Hallgrímskirkja. Czarny asfalt pod kołami, bo tyle widziałem, jadąc 8 kilometrów na godzinę. Czarne, zebrane po drodze dojrzałe nasiona wszechobecnych łubinów; jeśli się przyjmą w ogrodzie, to dopiero będzie pamiątka! I ogłuszający huk wiatru, który próbował mnie zepchnąć z drogi i zawrócić do Vik. Zabawne: jeśli jedzie się w kierunku przeciwnym, jest bardzo cicho.
Słychać szum potężnego Skogafoss; rozbiłem namiot tak, że mogę go zobaczyć, jeśli się wychylę. Słychać też wbijanie namiotowych śledzi. Moi nowi znajomi chyba jednak rozbiją namiot za Leonardem. Nie, pojechali. Jest 21.15.
PS Bardziej niż Wielkiej Pętli Michaela zazdroszczę Leonardowi, że widział Landmannalaugar, bo zdjęcia są niewiarygodne. Tęczowe Góry muszą na mnie poczekać.
Czarne na czarnym. |
Trójwymiarowa mapa Islandii. Wersja uproszczona. |
Tu każdy czeka na swoje 5 sekund, żeby zrobić sobie zdjęcie na tle skał. |
Pierwsze chwile bez wiatru. |
Plaża i skały są tak ładne, że chce się je uwiecznić z każdej strony. |
A to najzwyklejsze zdjęcie – z turystami i z normalnej perspektywy. |
Wyjazd z Vik. |
Z dwoma spotkanymi Francuzami śmiejemy się do rozpuku, przekrzykując wiatr. |
Leonardo z Włoch, ten szybszy i z komórką. |
Michael z Australii (czyli chwilowo z Niemiec). |
Dzień ósmy (Skógafoss – Hella; znowu ludzie)
Wyspę ogląda się przez soczewkę aparatu. Przyznaję, ludzi trochę też. I nie zawsze chce się robić zdjęcie, żeby nie rozmieniać czyjejś prywatności na serię przelotnych, złowionych przez przypadkowego rowerzystę obrazów. Raz tylko, tu, w Hella, chciałem spytać dziewczynkę, czy mogę zrobić jej zdjęcie. Siedziała, otoczona kilkunastoma rozsypanymi widokówkami oraz bloczkami znaczków i w zapamiętaniu notowała coś równym pismem w zeszycie. Nie zdążyłem: gdy wróciłem z komórką, już jej nie było. Jest jeszcze kilka takich widoków, które zostaną pod powiekami. Ja to wszystko widziałem.
Kiedy wracałem spod wodospadu Gluggafoss (musiałem nadłożyć 10 kilometrów po grubym szutrze, ale było warto), zastanawiałem się nad tym, jak ciekawe jest przyglądanie się ludziom, bo choć wszystkich ściągnęła tu magia Islandii, to każdy zwiedza ja po swojemu. Rodzice wymyślają maluchom zajęcia, przekonując, że kilkukilometrowy marsz to super zabawa. Para dwudziestokilkuletnich cyklistów szykuje się do wyjazdu, ona tańczy do słyszanej w słuchawkach muzyki, on się rozciąga, wykonując ćwiczenia na trawie, potem dają sobie buziaka, dopinają majdan w sakwach i ruszają. Dwoje Francuzów w średnim wieku (potem dowiedziałem się, że on prowadzi duży biznes spożywczy z sieciówkami w Polsce) gra w pétanque czyli boule. Jedni zwiedzają Wyspę rodzinnie, drudzy samotnie, niektórzy jeżdżą wielkimi kamperami, inni małymi autami, motocyklami, autobusami, rowerami, autostopem. Tylko czasem, gdy zjedzie się z głównej drogi, udaje się przez moment dostrzec normalne życie Islandczyków. Wyprowadzają psy, myją auta, pracują w gospodarstwach; często widywałem, jak prowadzą pełne gracji konie.
I kiedy tak myślałem o tych rozmaitych zajęciach różnych, bardzo różnych spotykanych tu ludzi, idące przede mną do auta dzieci zaczęły nagle wykonywać gwiazdę.
I kiedy tak myślałem o tych rozmaitych zajęciach różnych, bardzo różnych spotykanych tu ludzi, idące przede mną do auta dzieci zaczęły nagle wykonywać gwiazdę. |
Na pierwszym planie Michał z kolegą. Z mojego namiotu wyglądali na profesjonalną ekipę wyruszającą na lodowiec. Mam nadzieję, że choć ich plan nie wypalił, dobrze będą wspominać kilka dni jazdy. |
Gluggafoss. |
Dzień dziewiąty (Selfoss – Strandarkirkja; sposób na życie)
– Ciclone – powiedział Leonardo, wskazując w apce Windy na zieloną plamę niedaleko nas. – Tomorrow no no – energiczny poziomy ruch palca mówił jasno, że z jutrzejszych planów nic nam może nie wyjść. Ma padać, może nawet cały dzień. Dobrze nam się gada po angielsku, a ten akurat komunikat nie wymagał wyrafinowanej składni. Tu wszyscy cykliści sprawdzają przede wszystkim kierunek wiatru i możliwość deszczu, dalej – odległość do kolejnego kempingu i supermarketów Bonus i Kronan. Dziś ostatnie piętnaście kilometrów dojeżdżaliśmy w deszczu, najpierw ja, potem on, bo postanowił wykąpać się w ciepłym źródle. Okazało się, że źródło, owszem, jest, ale woda jest w nim zbyt gorąca, a w wypływającym z niego strumieniu ma z kolei 30 stopni. Przy dzisiejszej pogodzie szaleństwa raczej nie było, ale Leonardo był zadowolony.
Bo jednak tu rządzi pogoda. Gdy rozbijałem namiot, podszedł młody chłopak, pytając, czy bym im nie pomógł. Wraz z dziewczyną przylecieli dziś z Hiszpanii i teraz nie mogli poradzić sobie w deszczu i przy wietrze z wypożyczonym namiotem, rzeczywiście dość niewygodnym w obsłudze. Pogoda jest zmienna, więc w ciągu 12 dni, które zamierzają tu spędzić, będą mieć sporo dobrych przygód. Pierwsza za nimi.
Przede wszystkim jednak chodzi o miejsce. Darmowy, nieco szalony kemping w Strandarkirkja. Zasadniczo ma wszystko to, co inne: toalety, prysznice i kuchnię. Tyle, że poza prysznicem wszystko jest za darmo, choć można uiścić dobrowolną opłatę. I stał się mały cud: ci, którzy przyjeżdżają, są wdzięczni, że ktoś o nich pomyślał, bo przecież nie chce na nich zarobić. Właściciel, prowadzący niewielki sklepik z kawą, pamiątkami i słodyczami, małomówny, wytatuowany łysy gość, ufa, że ludzie jednak docenią jego pracę. I twardo trzyma się wyznaczonych przez siebie reguł. Prysznic to 500 koron, resztę można mieć za darmo. A przecież obsługa takiego miejsca zajmuje sporo czasu. Odkrył swój sposób na życie.
– Cześć, chciałbym zapłacić za pobyt.
– Jaki datek chcesz dać?
Datek, nie opłatę. W ruch idzie terminal. Stałość ekonomicznych reguł zastąpiona zaufaniem. I choć nikt tu go głośno nie wychwala, a właściciel to raczej milczek, jest to szczęśliwe miejsce. Opinie w Google'u i wpisy w księdze gości świadczą, że to nie tylko moje gadanie.
Jak bardzo mi się tu podoba! To trochę taka kwintesencja Islandii, tej, którą poznałem: gdzie rzadko przypina się rowery, a telefony często zostawia bez nadzoru i gdzie wystarcza to, co niezbędne. Wzorzec luksusu wyznaczają tu sprzedawane przez właściciela tosty i kawa, ale szum turystycznych palników w kuchni świadczy o tym, że można się bez nich obyć. Ludzie zalewają wrzątkiem swoje posiłki, niektórzy coś pichcą: soczewicę, kuskus, gotowe pierogi, ja mam dwa kubki z błyskawicznym spaghetti i pudełko waniliowego skyru. Jeśli jutro dalej będzie padać, kolejny epikurejski dzień spędzę tutaj.
Taki widok podczas deszczu – wspaniały. |
Datek wpłaciłem – standardową opłatę za porządne pole namiotowe, 2000 ISK. |
Świeże jajka z pobliskiej fermy. Nie podejrzewam, że ktoś wziął i nie zapłacił. |
Jednak prawdziwe szaleństwo najlepiej widać na zewnątrz. |
384 400 km. |
Typowa kempingowa kuchnia. |
O co im chodzi z tą solą? Zapasy na zimę? |
Można coś poczytać i przede wszystkim – wysuszyć. Pomyślano o wszystkim. Zdjęcie wieczorne. |
Zdjęcie zrobione rano. Życie samo pisze historie. |
Saul. Współwłaściciel. Zastanawiałem się, czy można do niego zadzwonić. |
Second hand praktycznie w środku niczego. |
Dzień dziesiąty (Strandarkirkja – Grindavik; wulkany)
Przestał szaleć, ale wciąż przyciąga ludzi. Oprócz Błękitnej Laguny, gorących źródeł, wodospadu Gullfoss czy plaży w Reynisfjara, to obowiązkowy punkt turystycznego programu. Jeszcze spotkana cztery dni temu w Hvolsvöllur para Polaków z Australii opowiadała, że udało im się za drugim podejściem zobaczyć jego wyczyny, ale gdy dotarłem, drzemał i tylko wydobywające się w kilku miejscach wyziewy świadczyły, że żyje.
Litli-Hrutur rozpoczął swą aktywność 10 lipca o godzinie 17. Ciekawe, jak szybko na miejscu znaleźli się turyści. Jeśli teren nie był zamknięty, pewnie już tam na niego czekali z wyciągniętymi aparatami, bo wstrząsy zdążyły go zapowiedzieć. Zanim się obudził, wiercił się i niespokojnie przewracał z boku na bok.
Znakomita jest tu logistyka: ciągła obserwacja terenu z samochodów i śmigłowca, cysterny z wodą, punkty informacyjne dla turystów, wytyczone szlaki, poustawiane toalety. I znowu: jest to, co potrzebne, nic więcej. I nawet gdy wszystkie trzy niedawno aktywne wulkany wróciły do swego niespokojnego snu, teren robi wielkie wrażenie. Jeśli gdzie indziej potrafi być pusto, tu jest pusto szczególnie, jeśli Islandia jest cicha, tu w niektórych miejscach nie słychać nic. To najmłodszy kawałek Ziemi.
Kemping w Grindavik. Ostatni. Jutro jeszcze droga nad brzegiem morskim, dwa raz dłuższa niż ta, która przecina półwysep prostą linią stąd do Keflaviku. Chodzi o to, żeby dłużej móc się cieszyć Wyspą. Bo nie liczy się przebyta przestrzeń, osiągnięta szybkość, a już na pewno nie katalog zaliczonych miejsc; ważny jest czas. Nie umiałbym powiedzieć, którą drogę z tych, gdy był gęsty i namacalny, najlepiej zapamiętałem. Pierwsze, zupełnie jeszcze niezrozumiałe wieczorne kilometry po złożeniu roweru? Górski spektakl w parku Katla? Najtrudniejszą, tę pod wiatr? Dzisiejszy przejazd wśród pochrapujących podziemnych olbrzymów? Nie wiem, nie umiałbym wybrać. Ale już potrafię powiedzieć, czy tu wrócę.
Jeśli nie będzie lało, może się uda po drodze odwiedzić wulkany? Udało się. |
Strażnicy na miejscu, służący wszelkimi informacjami, wszystko dobrze oznakowane. |
Nowa ziemia. |
Niespokojny sen. |
Czy można nie czuć się jak Frodo? |
Dzień jedenasty (Grindavik – Keflavik; radość i tęsknota)
To był dzień grafitowo-niebieski, niemal wszystko było dziś w tych kolorach. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów, jedyne, które jechałem z kimś, bo mój kolega zmienił plany, żeby popedałować razem ze mną. Mapy nie pokazywały niczego specjalnego, jednak wspólnie z Leonardo zobaczyliśmy Islandię raz jeszcze, tym razem w pigułce, na pożegnanie. Był otoczony zdumiewająco lekką, porowatą lawą krater, na tyle stary, że zdążyła go częściowo objąć w posiadanie trawa, było dymiące siarkowe źródło, była latarnia i elektrownia przerabiająca płynącą w głębinach wściekle wrzącą solankę w zwykłe domowe ciepło. I lawa, czarne klify nad prawdziwie solaryjskim oceanem.
Przez kilka dni jeździliśmy osobno, niejeden raz mijając się na trasie i spotykając na kempingach, podobnie jak z Marcello i chłopakami z Niemiec. Teraz była okazja do setek kolejnych dowcipów i śmiechu ze wszystkiego: że mewy są jednak głupie i dlatego policja stawia ostrzegające przed nimi znaki drogowe, że nie wolno mnie filmować, gdy wpycham rower pod stromiznę, że on na pewno zapamięta słynny islandzki specjał: riavioli, które, przywiązany do włoskiej kuchni, gotował sobie na kempingach, że ptaki obsiadły kilkanaście kolejnych latarni i na pewno monitorują ruch, skrzecząc, jeśli ktoś jedzie za szybko. Za szybko. Za szybko minęły te kilometry, ale jeśli ktoś się wydurnia, śpiewając "Hakuna matata", to tak już musi być.
A w ogóle, gdy się obudziłem, zadzwonił Roman, do którego wysłałem w nocy sms, żeby podzielić się wrażeniami i podziękować za łagodne wprowadzenie do Islandii.
– A wiesz, my widzieliśmy po drodze z Keflaviku, jak jedziesz. Mijaliśmy cię przy tych dwóch samochodach, które stały na awaryjnych, ale nie chcieliśmy trąbić, żebyś się nie przestraszył. Bardzo się cieszę, że tak ci tu było dobrze. Przyjedziesz? To musisz albo musicie, jeśli będzie was więcej, nas odwiedzić, wypijemy kawę, przenocujecie. I co, wziąłeś kawałek lawy na pamiątkę?
Wiedział. Mam też wypłacony w Reykiaviku na wszelki wypadek banknot o nominale 5000 koron. Jeszcze go nie wydałem.
To był dzień grafitowo-niebieski, niemal wszystko było dziś w tych kolorach. Podróż przez Wyspę zmienia człowieka. Nawet zewnętrznie. |
I za diabła nie wiadomo, jak ukazać rozległość widoków... |
Wycieczka bogatych turystów z Nowego Jorku. |
Solaris. |
Instrument na wybrzeżu wygląda świetnie. Przed słuchaniem „Volcano Man” lojalnie jednak ostrzegam. |
Wreszcie: rower. Kilka słów na koniec
Dino Lanzaretti pisze: "Urodziłem się w prowincji Vicenza w 1977 roku i nigdy nie miałem szczególnych predyspozycji do jakiegokolwiek sportu, nie mówiąc już o przygodach. W 2005 roku, niemal dla żartu, wyruszyłem poobijanym rowerem do Azji, pokonując ponad 8000 km i to była absolutna miłość." Tak się owa miłość zaczęła; od tego czasu przejechał cały Tybet, potem podczas zimowej trasy, gdy temperatura sięgała minus 60 stopni, pokonał Syberię i zrealizował wiele podobnych, szalonych pomysłów na kilku kontynentach. Można o tym poczytać na jego stronie internetowej. "Po ostatniej podróży – kończy swą opowieść – postanowiłem podzielić się moim doświadczeniem z innymi rowerowymi podróżnikami".
Dino widzieliśmy, gdy przejeżdżał z zorganizowaną przez siebie wycieczką obok Steinhellir, chaty niemal w całości mieszczącej się w wydrążonej skale. Jak opowiadał mi później Leonardo, wpisowe na ośmio- czy dziewięciodniową wycieczkę po Islandii to ok. 6000 złotych. To dla mniej doświadczonych, za to posiadających głębsze kieszenie rowerzystów – bo to honorarium organizatora, a nie koszty zakwaterowania czy jedzenia.
Ale można inaczej. Marcello, człowiek o niezwykle łagodnym spojrzeniu, mówi spokojnie i powoli:
– Nigdy nie jeździłem rowerem. Pomyślałem, że jak zacząć, to od wielkiego 'Bum!'. Owszem, wcześniej miałem różne przygody, na przykład przejechałem Maroko na motorze, ale rowerem jadę pierwszy raz – Zamyśla się – Islandia nie jest dla każdego. Gdy byłem w interiorze, czasami udawało mi się jechać tylko 3 kilometry na godzinę, tak wiało, prosto w twarz. Wiatr połamał mi namiot, dwie noce nie zmrużyłem oka, bo trzymałem go od środka podczas deszczu i wiatru. Ile już tu jeżdżę? Nie wiem, czekaj, wyjechałem 28 czerwca, to będzie jakieś pięć tygodni. A powrót? Na razie jeszcze Islandia, potem chcę przejechać przez Alpy. Żona powiedziała, że mam 120 dni, dzień później wymieni zamki w drzwiach.
Przed moim odjazdem ze Strandarkirkja podchodzi do mnie Gregor ze Słowenii. Jeżdżą wraz z Mori, pochodzącą z Gniezna studentką sztuk pięknych. Przesympatyczna para. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy odwiedzili pięć krajów, byli między innymi w Turcji, samochodem zjeździli całą Jordanię. Udaje im się, bo Mori ma wprawę w przeszukiwaniu internetu i znajdowaniu okazyjnych ofert lotów czy wynajmu aut. Niedawno w planach pojawiła się Islandia i coraz usilniej ich do siebie przyzywała; mieli przybyć, nie zważając na nic, a i tak potrafili przylecieć bardzo tanio. Jadą inaczej, rzadko odwiedzają kempingi. Zdarzało im się przez pięć kolejnych dni nocować na dziko.
– Dziennie nie jedziemy zbyt dużo; robimy może 40, może 60 kilometrów, wolimy oglądać przyrodę.
Czterdzieści? Na kamienistych ścieżkach to duży wysiłek. Bez przyjazdu tutaj takie liczby nie mówią nic.
Spotkani dzień wcześniej Josh z Birmingham wraz z kolegą też przejeżdżali przez interior, co widać po ich rowerach - dokładnie obwieszonych sakwami i oblepionych błotem.
– Zobacz: mamy koła bezdętkowe, raz szprycha przebiła się do środka i zaczęło uciekać powietrze; kleiliśmy to wszystkim, co mamy, jakoś dało radę. Pękł też uchwyt wspornika siodła, straciliśmy na to cztery godziny – Takie rowerowe rozmowy – Nie, tam wewnątrz nie jest tak strasznie, no i mieliśmy niezłą pogodę, prawie nie padało.
Chciałbym ich wszystkich zapamiętać. Także chłopaków z Niemiec, którzy cztery tygodnie wcześniej rozpoczęli jazdę w czwórkę, ale awaria sprzętu sprawiła, że zostało ich trzech. Kiedy wracając z wulkanów, spotkałem ich przedostatniego dnia, uszkodził się kolejny rower. Na szczęście w czwartek mieli już wracać. Na lotnisku, gdy mozolnie pchałem wózek ze spakowanym rowerem i sakwami, zatrzymałem się przy miłej parze (ona Niemka, on – Hiszpan): zjeżdżali Islandię tandemem. Potrzebne do zapakowania go wyjątkowo duże kartonowe pudło czekało potem u ich znajomych, żeby wraz z nimi powrócić. Na lotnisku otrzymałem też od Leonardo link do jego strony (www.leonardobonetti.com) – okazało się, że plany objechania Nepalu i Patagonii, o których mi mówił, nie są nagłym pomysłem – to doświadczony rowerzysta. W dodatku o fantastycznym poczuciu humoru.
Jak się jeździ po Islandii? Cyklista ma tu wszystko, co potrzebuje: może rozbić się na dziko, planując kąpiele w strumieniach czy wypatrując gorących źródeł, może jeździć od kempingu do kempingu. Może wybrać trasę łatwą, asfaltową, może też pojechać przed siebie szutrowymi drogami, wtedy jest dużo, dużo ciekawiej. To nieprawda, że odległości pomiędzy sklepami są zbyt duże, co najwyżej trzeba doczepić kolejną sakwę z zapasami. Internet jest chyba wszędzie, w dodatku znakomity. Marcello miał jednak rację, gdy mówił, że Wyspa nie jest dla każdego. Bo chociaż jazda na rowerze jest zasadniczo prosta, widziałem na Islandii ludzi kompletnie do niej nieprzygotowanych, za to zwiedzionych romantyzmem wyobrażonej przygody. Tymczasem wszystko musi być dokładnie sprawdzone, dopięte i dokręcone, bo szuter bywa bezlitosny. Wyjazd kosztował mnie kilka drobnych uszkodzeń roweru, na szczęście bez większego wpływu na jazdę. Z reguły winna była moja głupota lub nieuwaga. Jest też dość ciężko – rzadko bywa płasko, a to, co nazywa się drogą szutrową, w rzeczywistości może być piaszczystą ścieżką wysypaną kamieniami wielkości pięści. No i wiatr, wiejący na wszelkie możliwe sposoby. Wszyscy doświadczyliśmy, jak trudno jest utrzymać obładowany rower, gdy podmuchy uderzają z różnych stron.
Przede wszystkim jednak jest wspaniale. Codziennie kilkadziesiąt kilometrów pustki, drogi ciągnącej się serpentyną niekiedy aż po horyzont, widoków tak zdumiewających, że zapomina się o jeździe, która – tak myślałem niejeden raz – mogłaby się nie kończyć. To były kilometry pełne satysfakcji, że udało się wtoczyć rower na kolejne wzniesienie, i ulgi, gdy było widać długi zjazd. Kilometry pozdrowień, gdy z naprzeciwka jechał ktoś inny. Uniesiona ręka i uśmiech – wszyscy wiedzieliśmy, jaką zmieszaną ze zmęczeniem radość czuje się podczas takiej jazdy.
Rowerzystę wszystko potrafi cieszyć. Można chłonąć zapachy i barwy, można w zamyśleniu rozglądać się wewnątrz głowy i serca; fantastycznie czuje się poddające się rytmicznemu wysiłkowi, niekiedy zmęczone i obolałe ciało. Świetna jest rutyna codziennego rozbijania namiotu, a to, jak potrafi być przytulny, wie każdy, kto zasuwał za sobą zamek jego wejścia podczas deszczu. Nawet krótkie spotkania z ludźmi, choć przelotne, są intensywniejsze. Objazd wygodnym, rozgadanym autokarem wydaje mi się dużo mniej przyjemną opcją. Czy podbiegałyby do mnie zaciekawione owce? Czy widać byłoby tak dokładnie grzywy koni? Nie znam się jednak i mówię tylko we własnym imieniu.
Miałem szczęście: pogoda była łaskawa, wiatr był moim wrogiem jedynie przez dwa i pół dnia, a padający przez kilka godzin deszcz zamoczył mi tylko kilka nieschowanych do wewnętrznej kieszeni sakwy widokówek. Wiem, że zabrałem zbyt wiele i zbyt ciężkich rzeczy, trochę już rozumiem, jak się jeździ po Islandii, ale mam wrażenie, że ją ledwie dotknąłem. To był krótki wyjazd. Pierwsze 710 kilometrów w tutejszym wietrze.
Dino widzieliśmy, gdy przejeżdżał z zorganizowaną przez siebie wycieczką obok Steinhellir. |
Marcello |
Josh z Birmingham (z prawej) z kolegą, a w zasadzie – z kolegami. Dość długo gadaliśmy o sprzęcie. |
Rower kolegi Josha: bikepacking, czyli mnóstwo małych torebek zamiast dwóch wielkich sakw. Na zdjęciu wygląda na czystszy, nie widać tak śladów przygód, które przeżył. |
Leonardo. |
Z Gregorem i Mori. |
Dwa rowery – Michaela i mój. Oczywiście nieprzypięte. Na plażę każdy z nas poszedł pieszo. |
Poziomo-pionowe tandemy turystów z Niemiec. |
Wielozadaniowe. |
Cholera... |
Lato jest krótkie, a gdy się rozpoczyna, czas na turystyczne szaleństwo – tutaj w formie wypożyczalni rowerów, którymi można dojechać do sennych wulkanów. |
Żwir jak złoto. Tak dobrego szutru nie spotyka się jednak zbyt często. |
Częściej droga szutrowa wygląda tak. |
W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby wszystko przywiązać. |
Przasnysz na Islandii. |
Przed. |
Po. |
Nie każdy rower miał tyle szczęścia. Lotnisko w Keflaviku. |
Nie widać końca. |
Komentarze użytkowników (1) |
grzegorz,
2023-12-10 14:09:57
bardzo bardzo dobra relacja. bardzo dużo tekstu ale konkretna wyprawa. gratulacje. |
Dodaj swój komentarz: |
2024-10-22 21:55 Rowerowa Masa Krytyczna - 26 października 2024 r. |
2024-09-26 21:46 Pismo do GDDKiA oddział Bydgoszcz w sprawie projektu rozbudowy DK 91 pomiędzy Toruniem a Łysomicami |
Stowarzyszenie ROWEROWY TORUŃ działa na rzecz powstawania odpowiedniej infrastruktury rowerowej.
konto bankowe BGŻ S.A. 71203000451110000002819490 NIP: 9562231407 Regon: 340487237 KRS: 0000299242