Witamy na stronie stowarzyszenia | Dzisiaj jest czwartek 21 listopada 2024
Logowanie     Rejestracja     Home     Mapa serwisu     Kontakt     pl en de

Operacja Roma 2019 – czyli rowerowa pielgrzymka z Torunia do Rzymu dwójki studentów z Gumedu

Kurz wzniesiony przez rozpędzone koła jednośladów już dawno opadł. Pochłonięci codziennością wróciliśmy do swoich obowiązków na uczelni. Jednak za każdym razem wsiadając na rower w głowie odzywa się echo. Pogłos wielkiej wyprawy, wakacyjnej podróży z Polski do Włoch. Bez noclegów, z cząstkowym planem i wiarą w obecność Boga w każdym dniu naszej wyprawy...

Po mojej pielgrzymce do Santiago de Compostela w 2018 roku LINK>>  pojawiło się pragnienie wielkich przygód. Czytając „Pielgrzyma” Paulo Coelho trafiłem na ciekawą informację. Otóż w średniowieczu ludzie cenili sobie 3 główne trasy pielgrzymkowe: Jerozolima, Santiago de Compostela i Rzym. Te wersy zapadły mi w pamięci, ale przez najbliższe kilka miesięcy pozostały uśpione.

Wreszcie podczas jednej z górskich tras, kiedy wędrowaliśmy po Bieszczadach z moim duszpasterstwem akademickim Winnica, między mną a Edytą nawiązała się rozmowa.

Z początku pogawędka dotyczyła wakacyjnych planów Edi i odbycia pieszej pielgrzymki na Camino do Hiszpanii. Skończyło się na szalonym pomyśle rowerowej podróży do grobu świętego Piotra w Rzymie. Na razie jednak bez większych planów.

Pora na wyprawę bardziej towarzyską. Jeśli wcześniejsza pielgrzymka była osobistą podróżą życia, teraz jest czas na przeżywanie przygód w grupie! Po opublikowaniu postu w mediach społecznościowych w połowie maja zgłosiło się kilka osób. Przygotowaniom i presji planowania „na żywioł” sprostała tylko Edyta:)

Spotkaliśmy się raz w bibliotece, aby mniej więcej oszacować miasta, przez które chcemy jechać bacząc na dzienny dystans ok. 100 km. Kupiliśmy opony antyprzebiciowe, Edi przygotowała cały sprzęt do bikepacking’u, a jedyny trening przed wyjazdem to wypad z Gdańska na Hel. Po 200 km jazdy wiedziałem, że trud trasy nie jest jej straszny.

10 czerwca kupiliśmy autobusowe bilety powrotne do Polski na 18 lipca. Wychodzi na to, że klamka zapadła. Jedziemy!

1. Polska

Do zobaczenia za miesiąc, Toruniu!

Do Torunia przyjechaliśmy 19 czerwca rano, dzień po moim ostatnim egzaminie. Ostatnie szlify pakowania i szykowania prowiantu na trasę. Po Mszy Świętej w kościele Św. Jakuba, 20 czerwca wyruszyliśmy w dal. W tym roku również przyszli pożegnać się znajomi i rodzina, a oficjalne błogosławieństwo dodało nam otuchy.

Ekipa pożegnalna przed św. Jakubem

Ojczyznę chcieliśmy pokonać jak najszybciej. Co to za przygoda, kiedy można dogadać się z paniami w sklepie?! Po 4 dniach przejazdu planowaliśmy przekroczyć granicę z Czechami.
Tempo było bardzo intensywne. Jak piorun pokonywaliśmy swojskie wsie i bezdroża, gdzieniegdzie mijając procesje Bożego Ciała. W wielu miejscach trasa biegła przez polskie Drogi Jakubowe, co podnosiło rangę wyjątkowości. We mnie budziły się nostalgiczne wspomnienia i cieszyłem się, że jest ktoś z kim mogę dzielić piękno trasy.

Gładki asfalt + ogromne odkryte pola = zestaw idealny

Zachwyt nad okwieconymi łąkami, wieczorny powiew chłodu bijący z przydrożnego stawu oraz komary na deser. Najdłuższe dni w roku wykorzystywaliśmy do maksimum jadąc nawet po zmroku.

Kiedy na horyzoncie pojawił się Masyw Śleży był to dla nas znak, że teren z płaskiego i równinnego za chwilę zmieni się nie do poznania. Jadąc na południe w stronę Czech podjazdy robiły się coraz bardziej strome. Masywne cienie gór w oddali miały jednak swój urok.

Świętujemy wjechanie na wzniesienie za Bardem

W Poznaniu, Wrocławiu i Niemojowie znaleźliśmy schronienie u przyjaciół i rodziny. To ogromne szczęście, że Kinga z Asią, Szymon z Adą oraz moje wujostwo przyjmowali nas w tak późnych, piżamowych porach! Zawsze oczywiście wyjeżdżaliśmy z pełnymi brzuchami.

Przed wyjazdem z Ojczyzny w głowie zapadł nam szczególnie jeden obraz. Ostatnie kanapki przy zachodzie słońca. Dookoła kwitnące na fioletowo połacie facelii błękitnej. W głowie pewność, że jeszcze tego dnia mamy gdzie spać...

2.Czechy

Pora ruszyć w nieznane

Granica przebiegała nad rzeką Dzika Orlica, w małej miejscowości na granicy. Czuliśmy ekscytację przed wyjazdem na obczyznę - to dzisiaj rozpoczyna się kolejny etap wyprawy. Zdani całkowicie na łaskę Boga, z otwartością w poszukiwaniu noclegów i organizowaniu jedzenia.

Trasy były przepiękne. Ruch na ulicach nie był bardzo wzmożony, a nam towarzyszyły ciągłe zjazdy. Czy może być coś piękniejszego niż wiatr dmący w twarz przy gorącym słońcu?

Buszujący w makach (białych)

Po drodze mijaliśmy nieco inne zabytki, pokonywaliśmy piękne starówki w miasteczkach. Dzień chylił się jednak ku zachodowi. Pora załatwić lokum na pierwszą noc za granicą. Przejeżdżając przez osiedle na obrzeżach Pardubic, w drodze do Pragi, postanowiliśmy rozpocząć poszukiwania.

Przed wieczornymi podbojami pomodliliśmy się.

W ogrodzie stał pewien Czech. Zagadaliśmy do niego, mówiąc, że jesteśmy pielgrzymami w drodze do Rzymu. Pokazaliśmy obładowane rowery i wydrukowaną mapę trasy.

Zalaminowana kartka z drogą znacznie ułatwiała nieznajomym poznanie naszych intencji.

Joseph nie potrafił dobrze mówić po angielsku. Język czeski jest jednak tak podobny do naszego, że z łatwością się dogadaliśmy.

Swoje rzeczy zrzuciliśmy z Edytą na trawę w ogrodzie.

-Myślisz, że tutaj będziemy spać?

-Nie wiem. Poszedł do środka jakiś czas temu, ale jakoś mu zaufałem...

Po chwili mężczyzna wyszedł wraz z żoną i dwójką dzieci. Śpimy w środku!

Przed snem bawiliśmy się z Anetką i Łukaszem, a tuż po wspólnej kolacji Joseph i Teresa pokazali nam swoje zdjęcia z podróży do Rzymu.

Wschód słońca z balkonu u pierwszych nieznajomych

Dzięki pobudce o brzasku mogliśmy w chłodnej aurze pedałować do Pragi. Było dosyć wcześnie, więc nie wjeżdżając na boczne drogi, jechaliśmy tą główną.

Stolica Czech była pierwszym tak wielkim miastem na naszej trasie. Jednak nie przyjechaliśmy tutaj, aby tylko zwiedzać! Turyści spoglądający na nas mogli poczuć delikatną konsternację – przy znanych zabytkach czy perłach kulturowych robiliśmy chwilowe postoje na wodę czy strawę. Bez należytego podziwu? Może lekki zachwyt był, ale trzeba ruszać dalej.

Pokonaliśmy sprawnie stare miasto. Z pobytu w Pradze zapamiętałem dwa piękne akcenty. Pierwszym był odpoczynek przy Moście Karola. Drugi to niespodziewane spotkanie ze śpiewaczką operową Edel Sanders, która na szczycie Zameckich Schodów kręciła swój teledysk.

Po morderczym wniesieniu wypchanych rowerów po schodach dowiedzieliśmy się, że tuż obok jest podjazd dla samochodów. Nie ma co mówić, trening zaliczony :).

Kiedy prosisz o zdjęcie, nie wyłączając 10s samowyzwalacza

Po wyjechaniu z centrum obraliśmy kierunek na Karlstejn. Droga była jak z bajki. Trasy dla rowerzystów były zanurzone w malowniczej dolinie rzeki Berounka. Nie spodziewaliśmy się zobaczyć takiej liczby rowerzystów, jednak lokalizacja i aura pogodowa sprzyjały szosowaniu.

Wieczorem, z uwagi na dużą liczbę pensjonatów turystycznych, nieco trudniej było znaleźć pielgrzymkowy nocleg. Z pomocą przyszedł jednak syn pani z małego gospodarstwa. Pan Radek zaprosił nas na jedzenie i piwko do swojego domu, w którym mieszkał z rodziną. Potem przygotował nocleg w swoim kamperze.

Jest! Jedno z moich noclegowych marzeń spełnione!

Rowerowe zagłębie w dolinie rzeki Berounka

Po kamperowym noclegu w Srbsku naszym celem było Pilzno. Trasa dalej biegła przy malowniczym potoku. Formacje skalne w porannym słońcu przypominały kamieniołomy z westernów. Pan Radek opowiadał nam minionego wieczoru, że faktycznie bywają tu kręcone kowbojskie filmy. W rodzinnym mieście browaru Plzeňský Prazdroj, skąd wywodzi się znane piwo Pilsner, zwiedziliśmy zabytkową manufakturę trunków (z degustacją w granicach rozsądku oczywiście) oraz posililiśmy się kebabami.

Cel na ten dzień nie był jednak osiągnięty. Do miejscowości Klatovy pozostał kawał drogi, a nam kończył się prowiant. Czas poszukać schronienia. Jadąc miasteczkami wypatrywaliśmy krzyży kościelnych wież. W miejscowości Luzany była takowa, ale sytuacja nieco się skomplikowała…

Okazało się, że trafiliśmy do zabytkowego XIX wiecznego dworku czeskiego architekta Josefa Hlavki, a krzyż był jednym z elementów prywatnego kościoła na terenie jego posiadłości. Czy jest sens szukać schronienia w takim miejscu? Spróbujemy!

Libor – ogrodnik i dozorca zamku zaprowadził nas na tyły posiadłości. Dał nam miotły, abyśmy zamietli podłogę pod nocleg w altanie ogrodowej.

Odwiedziliśmy jeszcze żonę – Hanę, która karmiła akurat konia na wybiegu (wszystko na terenie!).

Jak doszło do tego, że dostaliśmy lokum w jednej z zamkowych komnat z własną łazienką – nie mam pojęcia. Finał był taki, że spaliśmy w śpiworach na dywanie - nie chcieliśmy uszkodzić satynowych narzut na łóżkach. Baliśmy się też przypadkowo zniszczyć innych antyków, od których roiła się cała komnata.

Stary pałac czeskiego architekta – czyli nocleg w zamku

Oprócz czeskiej kolacji, rankiem również czekał na nas rosół i inne frykasy. Libor przed wyjazdem oprowadził nas po ogrodzie. Piękno i majestat tej posiadłości trudno opisać słowami. Jako skwitowanie wyjątkowości naszego noclegu mogę dodać, że oprócz wybiegu dla koni i pól dla owiec, w nocy można było słyszeć jeszcze jednego, niecodziennego gościa. Był to paw.

A Ty jakiego masz pupila w ogrodzie?

3.Niemcy

Leśne serpentyny górzystego terenu w czeskim Parku Narodowym Szumawa wycisnęły z nas wszystkie soki. Całe szczęście, że przed pokonaniem granicy zrobiliśmy zakupy w Lidlu.

Edyta wprowadziła drastyczne zmiany. W diecie było więcej owoców i marchewek, które przyjemnie się chrupało w drodze. Klimatyzowane markety były idealnym miejscem na popołudniowe lunche, gdzie czuliśmy się jak beduini. Czasem się dziwię, jak to się stało, że pracownicy nie wyprosili nas z rowerami i całym obozowiskiem :D.

Przed gorącem ostrzegał nas wcześniejszy gospodarz. Temperatur sięgających 37°C się nie spodziewaliśmy. Na trasie butelki z wodą uzupełniali nam spotkani w ogrodach ludzie.

Niemiecka pauza w Parku Narodowym Lasu Bawarskiego

Moją towarzyszkę podróży dziwiło to jak w jednym momencie, po przejechaniu kilkudziesięciu metrów, zmieniają się obyczaje. Nowy słyszalny język, inna mentalność ludzi, różne zwyczaje. Dla nas był to kolejny kraj bliżej celu.

Cenię sobie porządek i ogarnianie rzeczywistości jakie widać w krajach germańskich, choć czasem wydaje się to zbyt perfekcyjne. W końcu Ordnung muss sein.

Kierowaliśmy się w stronę Monachium. W trakcie naszej podróży, oprócz muzyki i kontemplacji świata w milczeniu, czas wypełniały nam rozmowy. Niemieckie drogi rowerowe były szerokie i z formacji „gęsiego” przeszliśmy do formacji „pogadanka”. Poruszyliśmy wiele tematów: od tych najbardziej prozaicznych, aż po przemyślenia duchowe i moralne. Jeden z tematów dotyczył wyglądu. Oryginalny styl ludności tego regionu, często pamiętający jeszcze lata 80’, sprawił, że pogawędka potoczyła się w kierunku stereotypów i pierwszego wrażenia wyrobionego na podstawie wyglądu. Bóg miał nam dać tego wieczoru niesamowitą lekcję.

Szosowaliśmy właśnie przez miejscowość Regen. Kiedy droga rowerowa biegnąca do centrum się skończyła, Edi wyjęła telefon i analizowała możliwości dalszej jazdy. Wtem z naprzeciwka wyszedł mężczyzna – piwko w ręku, goła klata, tatuaże. Zapytałem kulturalnie po angielsku o drogę. Pan wskazał palcem kierunek w stronę głównej drogi.

Powiedziałem do Edyty:

- Dobra, pojedziemy szosą.

- MÓWISZ PO POLSKU?! - odparł zdziwiony przechodzień.

- Tak, jedziemy na rowerach z Torunia do Rzymu.

- POLACY, SIEMA!

Na ulicy spotkaliśmy Bartka, obywatela z zaprzyjaźnionej Bydgoszczy ^^. W centrum mieszkał z Olą i synem Nikodemem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mogliśmy poczuć ciepło rodzinnego kąta i polski klimat. Sympatyczny gość, już prowadząc nas do swojego domu, opowiadał Oli przez telefon o zaskakującym spotkaniu.

R.E.G.E.N. - Rodzinnie Entuzjastycznie Gwarzyliśmy Ewentualnie Nocowaliśmy

Po przyjściu w odwiedziny czekał na nas gigantyczny gar spaghetti. Po ciężkim dniu mogliśmy się umyć i spać na miękkim łóżku. Rozmowy oraz rodzinna atmosfera sprawiły, że z żalem pożegnaliśmy naszych kamratów.

Dzięki wskazówkom Oli na temat dalszej trasy, nie musieliśmy spoglądać na mapę. Jechaliśmy w stronę Deggendorfu. Podróż biegła wzdłuż rzeki Isar. W porze obiadowej zajechaliśmy na lody do Maca, a upał i piękna trawa sprzyjały energetycznej drzemce na boisku (Edi: „Kto spał ten spał, ja byłam zbyt roztrzęsiona niemieckim disco polo płynącym z pobliskiego głośnika…”).

Dzień chylił się ku końcowi, a u nas mało się działo. Monotonne krajobrazy koryta rzecznego skutecznie tłamsiły chęć wyjęcia aparatu. Postanowiliśmy zjechać z trasy i zrobić zdjęcie chowającemu się za horyzontem słońcu.

Złota godzina nad Isar

Ustawiliśmy obok siebie rowery, znajdując idealnie środek ciężkości. Statyw z telefonem ustawiony na szczycie. Spadł.

- Cześć, jesteście z Polski? Może zrobić Wam zdjęcie? - odparła para będąca na spacerze z psem.

- Pewnie!

W pierwszej chwili nie do końca zarejestrowaliśmy, co się stało. Przecież pytanie padło po polsku... Znowu nasi!

Mateusz i Klaudia wracali z wieczornej przechadzki nad rzeką. Opowiedzieli, że to niesamowity zbieg okoliczności, ponieważ nie chodzą w to miejsce za często.

Ktoś ewidentnie na górze pociąga za sznurki :).

Z najlepszymi przewodnikami - Klaudią i Mateuszem, przed BMW

Przyjęli nas pod swój dach, nakarmili, a wieczornego zwiedzania Dingolfingu pozazdrościłby każdy przewodnik ekskluzywnego biura podróży. Pruliśmy „beemką” przez miasto i pojechaliśmy na lody odwiedzając przy tym fabrykę BMW. Na koniec dnia podziwialiśmy rozświetloną panoramę z najwyższego wzniesienia w okolicy.

W ciągu dnia rozmawialiśmy z Edytą, że dostajemy od Boga wszystko, o co prosimy. Żartowaliśmy rano, że trafimy do domu businessmana, który podaruje sportowy samochód i orzechy makadamia na dalszą trasę. O, jak wielkim jesteś kawalarzem!
Żegnając się z nowymi przyjaciółmi dostaliśmy ogromną siatkę jedzenia (w tym kilka rodzajów orzechów, razem z makadamia) i model BMW z prywatnej kolekcji Mateusza. Sprezentowane czapki z logo sportowej marki zasiliły nasze garderoby, a Edi ze swoją czapką nie rozstawała w słoneczne dni.

Kierunek Monachium. Jazda płynnie prowadziła przez drogi rowerowe urozmaicone ptakami spacerującymi nad rzeką i pluskającymi się w niej psami. Przed wjazdem do miasta pożegnaliśmy Izarę puszczaniem kaczek.

Stadion piłkarski w Monachium

Ogrom miasta dostrzegliśmy już po rozległych przedmieściach. Przez centrum zamierzaliśmy przemknąć jak duchy. Kilka fotek na zabytkowej starówce i ekspresowy chill razem z setkami młodych nad rzeką.

Robiło się późno. Bardzo późno. Po zmroku stwierdziliśmy, że jedynym ratunkiem będzie odnalezienie kościoła.

Na wzgórzu przy zatłoczonym centrum stała piękna świątynia Świętego Krzyża. Zamknięta na cztery spusty. Skoro jest tak duża, a nuż niedaleko będzie dom parafialny? Istotnie.
Rozpoczęło się pukanie do ciemnego budynku. Powiedzieć można - kołatanie.

Otworzył nam zdziwiony ksiądz. Po naszych wytłumaczeniach chętnie zaprosił nas do środka i dał własny pokój. Po raz pierwszy mamy nocleg u Niemca!

Wspólnie z księdzem Engelbertem i panią Margaret, która pomagała w kościele, zjedliśmy kolację i podzieliliśmy się wrażeniami. Rankiem oprócz śniadania, czekała na nas niespodzianka. Otóż kościelnym był Polak - Andrzej. Oprowadził nas po całej świątyni i opowiedział historie związane z budowlą.

Przeprosił nas, że musi zmykać przygotować chrzest. Da nam za to klucze na wieżę kościelną...

- Jak zejdziecie, odstawcie tylko klucz księdzu – odparł ze spokojem.

W najwyższym punkcie Monachium

Dostaliśmy szansę na wejście na wieżę, skąd widać całe Monachium. Spacerowaliśmy dookoła rozglądając się z zapartym tchem. Pod stopami od czasu do czasu gruchotały szkielety gołębi. Na szczycie znajdowało się gniazdo sokołów, sprowadzonych specjalnie aby przepędzać miejskie ptaki. Widok, który wywołał zachwyt na mojej twarzy to panorama Alp, która roztaczała się na horyzoncie. To miejsce za chwilę musimy pokonać.

Im bliżej do granicy, tym bliżej do Alp

Płaskie łąki zmieniały się w coraz bardziej strome pagórki. Tuż przed wzniesieniami trafiliśmy na mecz polo, który przez chwilę oglądaliśmy. Odwiedziliśmy jezioro Tegernsee – czyli zagłębie turystyczne dla niemieckich wczasowiczów z luksusowymi autami i jachtami. Sympatycznym widokiem lazurowej wody pożegnaliśmy się z krajem naszych sąsiadów.

4. Austria

W tym kraju rozpoczęły się prawdziwe podjazdy. Korzystaliśmy z tras dla rowerów górskich, więc różnice wysokości nie były mocno odczuwalne. Za ścianą lasu dało się usłyszeć dźwięki dzwonków krów (tych fioletowych, alpejskich), a wieczorny górski chłód dawał przyjemne orzeźwienie po wysiłku, jaki podjęliśmy tego upalnego dnia.

Chwila strachu przy posągu granicznym

Jadąc po szutrowych drogach wreszcie wyłonił się znak graniczny. Postanowiłem uczcić tę chwilę stając na rękach na monumencie z napisem TIROL. Dla komfortu zdjąłem sakwę z całymi oszczędnościami, którą nosiłem na brzuchu i położyłem ją w trawie. Dopiero wieczorem, kiedy już znaleźliśmy nocleg u Austriaczki zorientowałem się, że zapomniałem czegoś zabrać.

Edi poznaje nowych kumpli

Nadia, nasza pani gospodarz, kiedy usłyszała zgubie, podjechała ze mną sprawdzić, czy portfel jeszcze jest. Nie miałem się jednak nastawiać na cud – to najczęstsze miejsce postoju turystów.

Sakwa z pieniędzmi była. Cieszyliśmy się z Edytą, że wszystko dobrze się skończyło.

Na kolację dostaliśmy ogromny garnek bolońskiego spaghetti i wino. Bardzo znamienity był tutaj kontrast. Z jednej strony obfita kolacja ze świecami, z drugiej spanie na werandzie i mycie się w misce.

Miska do mycia wszystkiego w Achenwaldzie

Pomimo pełnometrażowej toalety na pobliskim polu, jedno trzeba tutaj oddać. Z tak rozgwieżdżonym niebem nie spotkałem się nigdy wcześniej. Idąc wieczorem za potrzebą, nad głową wtórowała rozbłyskująca i wyraźna droga mleczna. Miliony gwiazd wisiały nad nami, kiedy próbowaliśmy zasnąć w kilku warstwach ubrań i opatuleni śpiworami na powietrzu.

Urokliwe kapliczki z górskimi pejzażami

Przez większość czasu towarzyszyły nam sielankowe widoki niczym z opakowań puzzli. Samochody szybko śmigały po szosie, gdy my kulturalnie podążaliśmy szlakami rowerowymi pośród pól i pastwisk. Wysoka temperatura sprawiała, że podczas wjeżdżania coraz wyżej kapał nam z nosa krem. Robiliśmy więc postoje na dodatkowe posmarowanie się filtrem.

Zjazdy były dosyć strome. Przekonała się o tym Edi zaliczając drobną kraksę. Oprócz poharatanej nogi nic większego się na szczęście nie stało.

Ochłoda w krystalicznym jeziorze Achensee

Droga rowerowa biegła wzdłuż rzeki Inn. Dzięki naturalnemu zagłębieniu terenu uniknęliśmy później przeprawy przez najwyższe szczyty, kosztem wysokiej temperatury w dolinie. Podczas krótkiego postoju na łyk wody, kiedy nie było pędu wiatru, automatycznie robiliśmy się mokrzy. Na szczęście ludzie na trasie uzupełniali nam butelki z wodą.

Po lewej i prawej stronie rozpościerały się piękne widoki ścian i ostrych wierzchołków gór. Minęliśmy główne miasta: Schwaz, Wattens i Hall kierując się na Innsbruck.

Austriackie maki

W centrum miasta odwiedził nas mój kumpel z uczelni - Piotrek, który akurat był w okolicy na wakacjach. Wspólnie spędziliśmy czas i poszliśmy na lody. W godzinach wieczornych zaczęło grzmieć. Nad nami po raz pierwszy pojawiły się czarne, kłębiaste chmury. Podczas burzy nie chcieliśmy szukać noclegu w lesie, więc zostaliśmy w mieście.

Po nieefektywnym dzwonieniu do domów na jednym z osiedli, pojechaliśmy na deptak w poszukiwaniu dobrych ludzi. Trafiliśmy na parę z Turcji, która spacerowała z psami. Poprosiliśmy o nocleg pokazując mapę i próbując się porozumieć za pomocą translatora. Po chwili pan napisał „kontener”.

Sprawa miała wyglądać w ten sposób: zostawilibyśmy rowery z bagażami w domu, a mężczyzna wywiózłby nas do swojego budowlanego baraku.

Wiem, dla nas ten pomysł też nie brzmiał zbyt zachęcająco.

Napisałem więc „balkon”. Jeszcze jakiś czas ich przekonywaliśmy, ale w końcu się zgodzili. Nocowaliśmy u rodziny muzułmanów - w ogródku przy mieszkaniu Selima, Gul i ich córki. Z początku rozmowa przy kolacji wyglądała dosyć niezręcznie, gdyż każde z nas wypowiadało pojedyncze słowa, ale później łatwo popłynęło. Spaliśmy więc pod zadaszeniem, nie bojąc się już deszczu. Z samego rana odprawili nas radośnie zgrzewką RedBull’a i orzechami.

Najpiękniejsze trasy rowerowe

Następnego dnia na granicy z Italią krajobrazy zapierały dech w piersiach. Trasy szutrowe skończyły się. Dominował gładki asfalt, oznaczenia rowerowe i alpejskie widoki szczytów. Podczas zjazdów wiatr wyciskał łzy z oczu, a przy drodze napotykaliśmy krany ze źródlaną wodą.

Wyczułem, że Edyta chce tego dnia jechać sama. Podczas całej trasy ani razu się nie pokłóciliśmy, a zapytana co się stało, odpowiedziała:

- Wczoraj była niedziela, a nam się nie udało zajechać do kościoła...Nie mam wielu wymagań, ale w kolejną niedzielę idziemy na mszę choćby nie wiem co.

Postawę Edi przyjąłem ze spokojem. Wiedziałem jednak, że aby trafić we Włoszech na mszę, musimy się spiąć i cumować o przyzwoitych godzinach.

Dojechaliśmy do granicy Austrii. Dzięki wjechaniu o wczesnej godzinie do nowego kraju dostaliśmy się tam rześcy i gotowi na podbój. Jeszcze tylko kebab na stacji benzynowej i buongiorno!

5. Włochy

Pod względem infrastruktury dla rowerzystów czegoś podobnego wcześniej nie widziałem. Specjalnie przystosowane tunele, w których automatycznie zapalało się światło. I non stop w dół! Hamulce obrywały niemiłosiernie, ale był to znak, że Alpy się skończyły.

Tunel w górze dla cyklistów

Chmury, które wędrowały za nami od Austrii, wreszcie połączyły się w całość. Sporadyczne krople spadały na nas niedaleko miejscowości Sterzing. Przy autostradzie del Brennero, nieopodal Fulders, rozpoczęła się ulewa, która towarzyszyła nam do końca dnia.

Pierwsza napotkana winnica

Po kilku godzinach nie było na nas suchej nitki. Zatrzymaliśmy się pod rowerową wiatą nieopodal trasy, aby wyżymać skarpety i rękawiczki. Poczuć chociaż cień komfortu. Włochy przywitały nas deszczem i mocno pielgrzymkowymi warunkami.

W miejscowości Bressanone wreszcie trafiliśmy na sklep. Mogliśmy zjeść porządną kolację i skryć się przed mżawką - ostatnim wspomnieniem powitalnego deszczu.

Nadchodziła noc. Z tyłu marketu znaleźliśmy miejsce, gdzie wychodziły szyby klimatyzacji. Wiało z nich ciepłe powietrze! Dla nas była to doskonała okazja, aby się ogrzać.

Jest ciepło. Jest sucho. Może by tutaj spać?

Markety polecającą się do spania

Edyta znalazła kartony, z których zrobiliśmy bazę. Nie wiedziałem, czy nikt nas nie zaatakuje w nocy, więc spałem z nożem przy sobie. Nie rozwijaliśmy nawet śpiworów, będąc w gotowości do ewentualnej ucieczki. Na jednym z kartonów narysowaliśmy muszlę św. Jakuba i napis „pielgrzym”. Miało to odstraszyć potencjalnych włamywaczy :).

Umyliśmy zęby przy zraszaczach na trawniku. Noc minęła bezpiecznie. Nad ranem zobaczyłem tylko pracowników sklepu zmierzających do pracy. Nic nie powiedzieli. Uśmiechnęli się sympatycznie, mrużąc wcześniej ze zdziwieniem oczy. Muszla zrobiła robotę!

Wolność w dolinach południowego Tyrolu

Stacje benzynowe spełniały podstawowe higieniczne wymagania. Tam uzupełnialiśmy wodę, kiedy przy trasie brakowało kranów. Jadąc przez porfirowe kamieniołomy ze zwisającymi pnączami, czuliśmy się jak w innym świecie.

Ścieżka w stronę Trydentu

Klimat i krajobraz zmieniły się nie do poznania. Dookoła nas brzęczały owady, my podziwialiśmy z góry rozległe winnice kąpiące się w słońcu. Mijali nas kolarze, których na idealnym płaskim terenie było multum.

W Trydencie znowu zmoczył nas deszcz. Kiedy zmarnowani siedzieliśmy na dziedzińcu kościoła około 21:00, podeszły do nas dwie starsze panie. Szły akurat na wieczorną adorację. Mieliśmy jedzenie i wodę, problem był natomiast z praniem i energią elektryczną.

Miłe kobiety zaoferowały nam nocleg. Było to miejsce na obrzeżach miasta... Schronienie zaoferował też przyjaciel staruszek, który do kościoła przynosił kwiaty. Spaliśmy u pana Imrana Mohammeda i jego całej palestyńskiej rodziny, aby nie przysparzać kłopotu paniom.

Mogliśmy umyć się pod prysznicem, wyspać w łóżku i zjeść wspólnie tradycyjną kolację. Bawiliśmy się z jego dziećmi, a następnego ranka wyruszyliśmy w drogę z podarunkami w sakwach.

To był drugi i ostatni raz, kiedy muzułmanie zaoferowali nam pomoc. Różnice wiary nie miały znaczenia, ważne było otwarte serce ludzi i ich bezinteresowna pomoc.

Kolejnym punktem na mapie było jezioro Garda. Otaczał nas wciąż ten sam wąwóz co minionego dnia. Upał jednak ustąpił popołudniowemu deszczowi. Udało nam się znaleźć schronienie pod tunelem w Rovereto. Przed ulewą skrył się też pan Rudi. Jego biegła mowa po angielsku sprawiła, że po raz pierwszy od dłuższego czasu mogliśmy sprawnie porozmawiać z nieznajomym.

A mama mówiła, żeby nie brać słodyczy od nieznajomego

Rudi był właścicielem baru i winnicy. Zaprosił nas do swojego lokalu na lody. Na koszt firmy. Jakie smaki chcecie.

W trakcie dalszej podróży zahaczyliśmy o rezerwat Lago di Loppio. Zewsząd otaczały nas żaby, od których roiła się ziemia pod stopami, a przed nami rozpościerały się rozlewiska z wodnymi ptakami.

Edi trenująca cierpliwość w Lago di Loppio

Po opuszczeniu rezerwatu naszym celem była Garda. Wokoło pojawiało się coraz więcej kamperów i luksusowych samochodów. Wreszcie naszym oczom ukazało się jezioro.

Jedno z piękniejszych miejsc we Włoszech, ciepły, śródziemnomorski klimat i bujna, kolorowa roślinność.

Pierwsze wejrzenie na Gardę

Jazda wzdłuż brzegu jeziora była przyjemnością. Czuło się klimat oazy wypoczynku. Restauracje, pizzerie, bary i pensjonaty na każdym kroku. Wiedzieliśmy, że trudno będzie znaleźć miejsce do spania – nawet w stylu „na dziko”.

Kiedy przejeżdżaliśmy przez most oświeciło nas. Zapytałem się damskiej części wyprawy czy nie ma nic przeciwko spaniu pod mostem. Odparła, że nie. Jechaliśmy jednak dalej.

W momencie, w którym nic nie udało się znaleźć, zawróciliśmy się, biorąc kartony wypatrzone wcześniej przy drodze. Posłużyły one za podłogę w naszym ekskluzywnym pokoju z widokiem na jezioro. Nieużywanymi znakami drogowymi dokończyliśmy prowizoryczne ściany. Do pizzerii nieopodal udaliśmy się na kolację, naładować powerbanki i umyć zęby. Pora spać.

Nocleg pod mostem z 5-gwiazdkowym widokiem

Spaliśmy na skalnym podwyższeniu. Rowery obok, spięte razem blokadą. Nie przewidzieliśmy jednego. Czy aby na pewno nie ma niedaleko klubu nocnego. Na przykład „Malibu”- plażowej imprezowni przy kamienistej plaży.

W nocy imprezowicze przychodzi pod most, traktując to miejsce jako pisuary. Kiedy była jeszcze przyzwoita godzina i czuwaliśmy, ostrzegaliśmy gości w ciemnościach. Nie chcieliśmy, żeby się przestraszyli. Wielokrotnego budzenia i zaczepiania po 3 w nocy za bardzo nie lubiłem. Edyta natomiast uspokajała mnie, abym się na nich nie denerwował. Byli po prostu bardzo ciekawi. I pijani.

Rankiem wzięliśmy chłodną kąpiel w jeziorze i udaliśmy się w drogę. Flora i fauna były cały czas egzotyczne: bambusy, stare tuje, cyprysy, oliwki i gdzieniegdzie opalające się na kamieniach jaszczurki.

Kolejnym celem była Werona. Miasto Romea i Julii. Oczywiście odwiedziliśmy TEN legendarny balkon. Od ilości turystów kręciło nam się w głowie. Szybka sesja zdjęciowa i w drogę.

Namaluj mnie, jak jedną z włoskich kobiet

Na obrzeżach dotarliśmy do ośrodka rekolekcyjnego w San Giacomo na górze Grigliano. Na terenie znajdował się stary kościół z XIV wieku. Spotkane osoby chętnie nas przyjęły, zjedliśmy razem posiłek z tartą jabłkową na deser. Urozmaiceniem było zwiedzanie całego kompleksu. Czas na sen.

Wiejskie klimaty to uśmiech brodaty

Po pożegnaniu ludzi z oazy celem była Padwa. Tam odwiedziliśmy najstarszy ogród botaniczny oraz Pallazo del Bo i Uniwersytet z pierwszym na świecie teatrem anatomicznym do wykonywania sekcji. Dookoła nas czuć było włoskie klimaty prowincji z balotami siana i słonecznymi winnicami. Wybieraliśmy się dalej na wschód.

Przed wjazdem do Wenecji azyl dostaliśmy w szkole w Mira Porte, gdzie ksiądz Mauro zaoferował nam nocleg w klasie. Miejscowa młodzież miała właśnie festyn, więc poczęstowali nas kanapkami z kotletami.

Siły zregenerowane, brzuchy napełnione, pora zobaczyć gondole!

Odkrywamy weneckie tajemnice

Dojazd do Wenecji był dosyć uciążliwy. Prowadzi tam tylko jeden ruchliwy most. Naszą ścieżkę rowerową dzieliliśmy z przepełnioną szosą. W zabytkowym wodnym mieście można było poczuć oryginalną włoskość. Przepływające pod nami gondole i maski porozstawiane w sklepowych witrynach nadawały wyjątkową aurę.

Nawet te kilkanaście mostów, które pokonaliśmy, dały się we znaki. Wenecja ma ich aż 324. Spotkani Polacy gratulowali nam wytrwałości i pomagali wnosić rowery po schodach. Oni też nie wiedzieli...

Jedną z weneckich tajemnic jest absolutny zakaz poruszania się rowerem. Grzywna wynosi 100 euro!

Kiedy któryś raz z kolei sprzedawca sklepowy nie pozwalał parkować roweru przed swoim sklepem, zrozumieliśmy, że coś może być na rzeczy. Chcieliśmy się stamtąd jak najszybciej ulotnić. Niezauważenie opuściliśmy kanały, pokonując ponownie te same mosty. W nagrodę za „ujście płazem” świętowaliśmy naszym tradycyjnym energetycznym posiłkiem: żelki „kwaśne robaczki” i gazowany napój w puszce. To był nasz wykwintny deser spożywany przy jednym z wodnych kanałów.

Zorientowaliśmy się w trakcie wyprawy, że nasze zwyczaje odstają od zachowań innych turystów. Miejsca na sesje zdjęciowe oraz punkty westchnienia nad kunsztem prawdziwych artystów traktowaliśmy jako oparcie pod plecy. Był to dla nas ciekawy dodatek wizualny do kanapek z pastą pomidorową. Profanacja sztuki? Nas ten styl bycia bardzo śmieszył.

Przed wjazdem do Bolonii stanęliśmy w miejscowości Agna. Spaliśmy w parafialnej świetlicy, a przedtem na pizzę zaprosił nas ksiądz Rafael. Opowiedziałł o swoich przygodach w Kenii, gdzie spędził 24 lata na misji. Następnego ranka uczestniczyliśmy w odprawianej przez znajomego kapłana mszy. Niedziela rozpoczęta prawidłowo ^^.

Tradycyjna potrawa bolońska

Przed miastem słynącym ze spaghetti dopadła Edytę awaria bagażnika. Zdziwiłem się, że oprócz klasycznymi imbusami, pęsetą do brwi da się tyle naprawić! Usterka usunięta. Niestety do Bolonii dotarliśmy w godzinach wieczornych. Z noclegiem w mieście nie było ciekawie, więc Edyta wygooglała klasztor na szczycie góry na obrzeżach.

Myśleliśmy, że po 23:00 nie ma tam czego szukać. Okazało się, że pomyliliśmy domofony i dodzwoniliśmy się do rodziny mieszkającej obok. Przyjęli nas do ogrodu pomimo późnej godziny, a brzęczące świerszcze grały nam do snu. Porannego widoku ze strzelistymi cyprysami nad głową nie zapomnę nigdy. To tak, jakby oglądać wyszukaną fototapetę na suficie w pokoju.

Po lunchu z bolońską potrawą - Tagliatelle al ragu, kręciliśmy dalej. Zaczepiła nas pani na rowerze, która zauważyła polskie flagi. Była to pani Krystyna – Polka mieszkająca w Bolonii od kilkunastu lat. Jechaliśmy wszyscy do marketu, więc w prezencie zapłaciła za nasze całe zakupy! Po wspólnej modlitwie i melonie z winem w prezencie nasze drogi się rozeszły.

Wybrana przez nas trasa „Via Degli Dei”, zasłyszana wcześniej od gospodarza, nie była dobrym wyborem. Szlak był przygotowany pod pieszy trekking, więc często wnosiliśmy obładowane zakupami rowery po kłodach i piaszczystych skarpach.

Pierwsze spotkanie z Toskanią

Na koniec dnia, na granicy z Toskanią, musieliśmy pokonać strome podjazdy. Przez ostatnie 7 dni pielgrzymki, „góra na dobranoc” stała się tradycją. Pokój do spania otrzymaliśmy w jednym z wiejskich kościołów, gdzie zza drzwi obok słyszeliśmy niesamowity gwar. Około 30 starszych pań z koła gospodyń lepiło tortellini na lokalny festyn.

Na koniec dnia postanowiliśmy rozbroić wino od pani Krystyny. Też w to nie wierzyłem, ale widelcem do mięs da się otworzyć butelkę. Trunek jednak musiał być przelany przez sitko :).

O poranku mogliśmy w pełni cieszyć się Toskanią. Szlakiem La Via del Latte wjechaliśmy do malowniczej krainy. Z oddali mogliśmy zauważyć bezkresne pagórki i wzniesienia z oliwkami. Cykające owady i błękitne, kłębiaste chmurki w połączeniu z cytrusowym zapachem tworzyły idealną harmonię. Podczas zjazdów po nogach smagały nas drobne krzewy rosnące na poboczu.

Podczas sjesty napełniliśmy brzuchy pizzą w małej wsi przy szlaku Jakubowym. Przyjemny, chłodny cień dawał nam dach z pnącej się nad głową winorośli. Towarzystwo zapewniała nam grupa staruszków grających w karty kilka stolików dalej.

Nocleg w klasztorze Franciszkanów

W końcu znaleźliśmy się we Florencji - mieście mistrza Leonarda. Pospacerowaliśmy tamtejszymi uliczkami, odwiedziliśmy katedrę Santa Maria del Fiore.

Noc zbliżała się coraz szybciej. Udaliśmy się na górę w mieście Fiesole.

Na szczycie stoi zabytkowy klasztor Franciszkanów, gdzie grupa turystów robiła zdjęcia.
Przygotowaliśmy się mentalnie na spanie w parku nieopodal. Edyta oznajmiła, że za chwilę wróci. Chciałem zrobić jej niespodziankę.

Kiedy przyszła, rozmawiałem z bratem Massimo, który nas chętnie ugościł. Każde z nas dostało swoją własną celę. Z okna rozpościerała się rozświetlona w mroku panorama Florencji, a dookoła latały nietoperze i hordy komarów. Na środku ceglanego, omszałego dziedzińca stał mały ogród ze studnią w środku.

Było to miejsce, w którym nocleg przeniósł nas do czasów odległej epoki. Mogliśmy poczuć się jak prawdziwi mnisi.

Nastawiliśmy budziki. Udało nam się wstać na wschód słońca, który chcieliśmy obserwować nad budzącym się miastem Leonarda da Vinci. Niestety gwiazda wstała za naszymi plecami, które osłonięte były przyklasztornym gajem.

Następnego dnia zatrzymaliśmy się w parafialnej świetlicy w Arezzo, gdzie za prysznic posłużyły nawilżone chusteczki. W ciągu dnia postój ubogacił widok jeziora Trasimeno, gdzie na ławce wcinaliśmy drugie śniadanie.

Sjesta w cieniu drzew oliwnych

W ciągu dnia upał dawał się we znaki. Po lewej i prawej stronie mijaliśmy mniejsze krzewy i gaje oliwne. Czasem droga prowadziła przez fragmenty lasu - wtedy odczuwaliśmy delikatne powiewy wiatru i charakterystyczne brzęczenie świerszczy.

Dzięki sokolemu wzrokowi Edyty trafiliśmy w półmroku do kościoła w Ponte Valleceppi. Trwała tam właśnie adoracja. Zagadaliśmy do modlących się ludzi. Wśród nich była też Polka - pani Krystyna.

- Jedźcie za mną, będę jechała powoli - powiedziała ochoczo.

Dom naszej nowej znajomej mieścił się na wzgórzu, kilka kilometrów dalej. Po całym dniu jazdy wyciskaliśmy z siebie siódme poty, żeby nie zgubić jadącego przed nami auta. Udało się.

Nocowaliśmy u włoskiej rodziny katechetki. Na kolację zjedliśmy ichniejszy fastfood – piadinę, która tak zasmakowała Edi, że aż wzięła przepis. Poranne śniadanie z melonami i prosciutto było urozmaicone opowieściami Krystyny o Asyżu i jego sakralnych budowlach.

Ściany domu zdobiły piękne obrazy i ikony stworzone przez panią domu. Rosnące w ogrodzie figi, gruszki i cytryny nadawały wyjątkowy klimat.

Cyprysy po bokach drogi prowadzącej do Asyżu

Następnego ranka kierowaliśmy się do kolebki św. Franciszka. Wizyta w tym mieście była marzeniem Edyty, więc historie z Asyżu opowie ona:

„Nawet bez mapy dało się odczuć, że zbliżamy się do celu. Wymagające podjazdy przez Apeniny były wynagradzane widokami gajów oliwnych, winnic i pól usianych balotami siana. Nocleg w klasztornych celach u Franciszkanów kilka dni wstecz oraz niespodziewana gościna u katechetki z Polski w miasteczku pod Asyżem podyktowały odpowiedni klimat. Podczas kolacji Pani Krystyna opowiedziała nam o świętych - Franciszku i Klarze, dzięki czemu następnego dnia dokładnie wiedzieliśmy czego szukać.

Dziedziniec klasztoru San Damiano

Asyż był dla mnie punktem wyjątkowym, ponieważ od jakiegoś czasu fascynowała mnie duchowość franciszkańska. Tego dnia nie brakowało zadumy oraz łez (co Tomasz dzielnie znosił, co prawda nie tylko na tym odcinku).

U podnóży wzgórza mieści się Bazylika Matki Bożej Anielskiej, chroniąca Porcjunkulę - małą kapliczkę. Można powiedzieć, że właśnie tam wszystko się zaczęło - misja Franciszka oraz święcenia zakonne Klary - a także nasza przejażdżka po Asyżu.

Przy Kościele Św. Damiana udało się odmówić fragment Koronki do Bożego Miłosierdzia z grupą pielgrzymów z Krakowa. Zawsze czuliśmy radość słysząc ojczysty język na ulicach włoskich miast.

W Bazylice Św. Klary mogliśmy natomiast odwiedzić jej relikwie oraz uklęknąć przed autentycznym Krzyżem z San Damiano.

Panorama przed Bazyliką św. Klary

Każdy zakątek miasta kryje w sobie historie z życia świętych. Wszystko to jest jednak kierowane ku Bogu, jakby Franciszek i Klara całą swoją mocą chcieli pozostać skromnymi nawet po śmierci. 

Z ogromną ulgą przechadzałam się po świątyniach - wreszcie znalazłam ciszę, w której mogłam odpocząć, zamknąć oczy i porozmawiać z Jezusem.

Miałam wrażenie, że całe miasto istnieje właśnie po to, aby zbliżać ludzi do Boga. Zachęca do dziękczynienia za stworzenie, do miłości bez granic.

Strach się bać, ale jeszcze kilka dni, a uciekłabym do zakonu klarysek :).

Bazylika św. Franciszka

Zwieńczeniem spaceru po malowniczych uliczkach otoczonymi piaskowymi budowlami była Bazylika Św. Franciszka z grobem Świętego oraz kaplicami przepełnionymi duchem historii.

Tam też zdobyliśmy pieczątki do paszportu pielgrzyma i wraz z nadchodzącą ulewą runęliśmy w dół wzgórza.

Pozostał jeden kierunek – Roma.”

Tak radosnej Edyty nie widziałem jeszcze nigdy. To jest takie uczucie, jak po spełnieniu największego marzenia. Czyste szczęście.

Na koniec dnia podczas deszczu tym razem mnie złapała awaria. Odpadł bagażnik z sakwą rowerową. Naprawa była możliwa do wykonania dzięki wykręceniu śrubki z innego miejsca. Chciałem tylko, aby rower wytrzymał do Rzymu.

Dzięki ulewie uspokoiły się cykady. W gęstej ciemności wjechaliśmy na górę kilkadziesiąt kilometrów za Asyżem. Był tam opuszczony ośrodek wypoczynkowy. Ze względu na otwartą przestrzeń postanowiliśmy jednak nie spać na jego terenie.

Znaleźliśmy stare kartony i z nich zrobiliśmy podłogę w gaju oliwnym nieopodal.

Pobudka pod chmurką

Spaliśmy jak zabici. Bez żadnych dźwięków dookoła, z dostrzegalnym skapywaniem kropel z drzew. Kartony były dobrym pomysłem z uwagi na poranną rosę. Obudziło nas słońce przedzierające się przez korony oliwek.

Na śniadanie zjedliśmy orzechy makadamia, które zostawiliśmy na czarną godzinę lub na świętowanie (jeszcze od Klaudii i Mateusza z Niemiec). Dodały nam energii, dzięki której jechaliśmy prosto do stolicy.

Zachód słońca przed finiszującym odcinkiem

Kilometry przed ostatnim noclegiem przebiegały w atmosferze wspomnień i żartów. Dziękowaliśmy za wszystkie historie oraz trudności. Dominowała wdzięczność za wszystko, co zaplanował dla nas Bóg. Wiem, że działa cały czas, ale podczas wyprawy można to było szczególnie mocno odczuć. Jakby było to skompresowane w pigułce.

W przydrożnym kościele w Rignano Flaminio postanowiliśmy się zatrzymać. Świątynia była zamknięta, my głodni, ale sen na dziedzińcu 35 km od Rzymu nie wydawał się złym pomysłem.

Wtem przychodzi on...

Ostatnia wieczerza

Ksiądz Augusto wracał ze wspólnotowego spotkania. Nie pozwolił, abyśmy spali pod gołym niebem i otworzył salki parafialne. Przyniósł dla nas masę jedzenia. Pierwszy raz chcieliśmy obudzić się głodnymi, aby rano móc zjeść wszystkie niezdrowe frykasy!

Ostatniego dnia nagraliśmy krótką relację na nasze media społecznościowe z przekazem o zbliżającym się końcu naszej pielgrzymki. Kręciliśmy dzielnie, z uśmiechami na ustach. Samochodów robiło się coraz więcej. Budynki były upakowane gęściej. Starówka, rzeka Tybr i jazda wzdłuż niej po trasie rowerowej. Jest i ona. Widać kopułę!

6. Watykan

Pielgrzymi u stóp św. Piotra

Jesteśmy u celu! Nasza pielgrzymka dobiegła końca.

Najważniejszymi momentami podróży były spotkania z ludźmi. To one najbardziej rzeźbiły nasze wspomnienia i sprawiały, że mogliśmy poczuć prawdziwą miłość bliźniego.

Do naszego odjazdu Flixbusem z Rzymu pozostało jeszcze parę dni. Odwiedził nas mój przyjaciel Mieszko, z którym zwiedzaliśmy przez następny tydzień Rzym. Dzięki naszemu kwatermistrzowi spotkało nas również nieocenione dobro od dwóch wspaniałych rodzin.

U rodziny Justyny i Vincenzo spędziliśmy większość czasu. Atmosfera tego domu i poświęcenie jakim nas obdarowali, zapadną nam głęboko w sercach. Również u rodziny Moniki i Dariusza, którzy zaprosili nas nad jezioro Bracciano i wspaniałą pizzę mogliśmy poczuć włoski klimat w polskim gronie.

Zwiedzanie Rzymu

Wspólne kolacje u Justyny i Enzo

Włoska pizza z rodziną Moniki i Dariusza

Ze stolicy Włoch wyruszyliśmy autokarem 18 lipca. Trasa biegła (z przesiadką w Monachium) aż do Berlina. Tam właśnie po nieziemskim kebabie i zwiedzaniu miasta pożegnaliśmy się z Mieszkiem. O 2 w nocy wyruszyliśmy rowerami do Szczecina.

Relację z każdego dnia można przeczytać na moim koncie na instagramie @st0mek oraz pod hashtagiem #operacjaroma. Edi też wstawiała swoje relacje @ed_vs_gravity, ale woli o przygodach z wyprawy porozmawiać w realu.

Jak wyglądają odczucia po całej wyprawie oczami Edyty? Właśnie tak:

„Operacja Roma była dla mnie niezapomnianą przygodą i czasem nauki. Jak prosić, jak zaufać, jak czasem odpuścić.

Po raz pierwszy Bóg ukazał mi się jako troskliwy tata. Nie ojciec. Tata.

Nigdy nie miałam odwagi marzyć o beztroskich podarunkach. Zaufanie ludzi, ich przyjaźń i gościnność, zapierające dech w piersi widoki... Prosząc jedynie o bezpieczną trasę i suchy nocleg otrzymywaliśmy po stokroć więcej. Żarty i zachcianki z niewiarygodną prędkością stawały się rzeczywistością.

Przez chwilę byłam Jego dzieckiem. I niczym więcej nie musiałam być. Cała moja tożsamość zamknęła się w jednym słowie: córka.

Rozpieszczał mnie sam Bóg.

Kilka miesięcy po wyprawie nadal ciężko pogodzić się z faktem, że to koniec. 

Nie ma dnia w którym nie tęsknię za krajobrazami, wysiłkiem, spontanicznością, towarzystwem Tomka. Bez pielgrzymkowego brata szczególnie nie dałabym rady, a na pewno nie w takiej pewności i radości. Więcej - nie wpadłabym na pomysł, by rowerem zacumować pod sam grób Świętego Piotra.

Mimo sporego zamieszania, które #OperacjaRoma wywołała w moim życiu, nie oddałabym tego czasu za nic. On w sercu nadal pracuje. I wraz z niesamowitą tęsknotą przynosi jeszcze większą wdzięczność i wiarę. Lub też po franciszkańsku - pokój i dobro.

Serwus!”

Nasi kochani gospodarze i przyjaciele w podróży

Tekst i zdjęcia:

Edyta Datczuk

Tomasz Juźków

THE END

Witamy w Polsce



wyedytowano: 2020-02-09 11:16
aktywne od dnia: 2020-01-29 21:05
drukuj  
Komentarze użytkowników (4)
Tek, 2020-01-30 18:07:18
Świetna wyprawa - pozazdrościć.
Tomasz Juźków, 2020-01-30 21:30:32
Dzięki bardzo!
W razie pytań o trasę, czy samą wyprawę, piszcie śmiało.
Andrzej., 2020-02-13 18:30:43
Gratuluję udanej pielgrzymki rowerowej do Rzymu. Piękne opisy, zdjęcia i wspaniali ludzie. Wróciły wspomnienia z 2018 roku, byłem w Rzymie w 2018 roku. w Santiago de Compostela - 2017 roku a w ubiegłym roku w Nidaros - szlakiem Olafa. Obecnie szykuję wyprawę do Wiednia przez Lewoczę, Koszyce, Tokaj, Mariapocs, Budapeszt i Bratysławę. Pozdrawiam. Andrzej.
Stefan W., 2020-04-04 23:37:58
Wasza radość i entuzjazm w opisie podróży towarzyszyła mi w czasie czytania tego tekstu. Opieka Boża nad Wami była niesamowita.
Dodaj swój komentarz:


:) :| :( :D :o ;) :/ :P :lol: :mad: :rolleyes: :cool:
pozostało znaków:   napisałeś znaków:
kod z obrazka*
Ankieta
Jak oceniasz rok 2023 pod kątem rozwoju infrastruktury rowerowej w Toruniu?
ankieta aktywna od: 2024-03-19 21:25

Wspierają nas
Sklepy i serwisy rowerowe w Toruniu

Stowarzyszenie ROWEROWY TORUŃ działa na rzecz powstawania odpowiedniej infrastruktury rowerowej.
konto bankowe BGŻ S.A. 71203000451110000002819490 NIP: 9562231407 Regon: 340487237 KRS: 0000299242

Wszystkie Prawa zastrzeżone. Cytowanie i kopiowanie dozwolone za podaniem źródła.
SRT na Facebook