W sierpniu 2015 roku wraz z Michałem Grajewskim ze Skórcza oraz braćmi Arturem i Bartoszem Groth z Klonówki wybrałem się na wycieczkę rowerową na Bałkany. Ja nazywam się Jakub Łaga i mieszkam w Pelplinie. Razem z Maciejem Szczygłem tworzymy drużynę sportową Rowerwa. Maciek zawsze był naszym mentorem i głównym organizatorem poprzednich wycieczek jednak w tym roku nie mógł z nami pojechać ze względu na pracę. W związku z tym jechało nas czterech. Naszym celem było odwiedzenie 14 krajów (nie licząc Polski). Trasa przebiegała po kolei przez Czechy, Austrię, Słowenię, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę, Albanię, Kosowo, Macedonię, Bułgarię, Serbię, Rumunię, Węgry, Słowację i mierzyła około cztery tysiące kilometrów.
Jazda na rowerze rozpoczęła się we Wrocławiu, dnia 30 lipca, gdzie dojechaliśmy pociągiem wyjeżdżającym nad ranem z Tczewa. Powody tego, że nie jechaliśmy rowerem z domu były dwa – nie chcieliśmy jechać już kolejny raz przez Polskę i byliśmy ograniczeni czasowo, tzn. musieliśmy być w domu do końca sierpnia, a przejechanie trasy jaką zaplanowaliśmy wymagało około miesiąca. Już w pociągu wdaliśmy się w rozmową z innymi rowerzystami, którzy planowali kilkudniową wyprawę po Polsce – byli zaskoczeni, gdy na pytanie: „Gdzie jedziecie na tych rowerach?” usłyszeli odpowiedź: „Do Albanii”. We Wrocławiu kupiliśmy jeszcze kilka potrzebnych nam rzeczy, zamocowaliśmy do rowerów biało czerwone flagi i resztę dnia przeznaczyliśmy na jazdę. Tego dnia zrobiliśmy 82 km, dojeżdżając do miejscowości Bardo, gdzie spaliśmy nad rzeką pod namiotem. Ten sposób spędzania nocy jest dla nas charakterystyczny – wieczorem szukamy odpowiedniego miejsca na namiot w miarę możliwości obok rzeki, jeziora bądź innego zbiornika wodnego, gdzie możemy się wykąpać. Po rozbiciu namiotów i kąpieli jemy kolację, niejednokrotnie przy ognisku i pijemy regionalne piwo bądź wino.
Kolejnego dnia przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy na terytorium Czech. Przy granicy spotkaliśmy dwóch motocyklistów, którzy wracali z wyprawy po krajach, do których my się dopiero wybieraliśmy. Podróżowali drugi tydzień i byli zachwyceni Bałkanami – widokami oraz ludzką otwartością i gościnnością. Wiadomość o tym, że możemy liczyć na wiele życzliwości ze strony mieszkańców bardzo nas ucieszyła. W dalszej drodze mieliśmy pierwszą przebitą dętkę na wycieczce – Michałowi wbiła się w oponę pinezka. Kolejnego dnia z samego rana okazało się, że Bartek nie ma powietrza w kole, czego powodem była również pinezka (złapana za pewne w tym samym miejscu co u Michała). Trzeciego dnia pragnęliśmy zwiedzić Brno. Po drodze do tego miasta mi pękł łańcuch w związku z czym musiałem go skrócić do dwa ogniwa. Naprawa zajęła chwilę, ale sprawiła, że moje ręce miały czarny kolor, a ich umycie zajęło jakieś 10 minut. Tego dnia z racji tego, że była sobota dzwoniło do nas Radio Gdańsk – połączenie było transmitowane na antenie radia w ramach cotygodniowej audycji „Nie śpij, zwiedzaj z Radiem Gdańsk”. Po udzieleniu wywiadu przez Bartka – naszego „rzecznika prasowego” dojechaliśmy do Brna, gdzie zjedliśmy regionalny obiad. Objechaliśmy to piękne miasto. Naszą uwagę przykuła masywna katedra na wzniesieniu oraz urokliwa starówka z wieloma deptakami. Artur niestety miał mały wypadek i uszkodził wodzik od tylnej przerzutki w związku z tym kupiliśmy nowy w sklepie niedaleko Brna, po czym wymieniliśmy wodzik i wyregulowaliśmy przerzutki – do końca wyprawy sprawowały się już bez zarzutu. Z Brna kierowaliśmy się prosto w stronę Austrii – tego dnia spaliśmy 6 km od jej granicy. Mieliśmy bardzo ciekawy nocleg. Najpierw wykąpaliśmy się na skrzyżowaniu rzecz – jedna była poprowadzona nad drugą, a woda, która spadała z mini akweduktu sprawiała, że można było się poczuć jak pod prysznicem. Po kąpieli odjechaliśmy kawałek dalej na polanę i rozbiliśmy namioty. Gdy się ściemniło i siedzieliśmy przy ognisku słyszeliśmy strzały i wiedzieliśmy, że ktoś w oddali świecił latarką. Po jakimś czasie podjechał do nas samochód, wysiadł pewien Pan (wyglądał na leśniczego) i powiedział, że jesteśmy obok terenu łowieckiego i co prawda możemy spać w tym miejscu, ale lepiej żebyśmy zostawili zapalone światło przy jakimś rowerze, żeby nikt przez przypadek do nas nie zaczął strzelać. Noc jednak minęła spokojnie i następnego dnia rano byliśmy już w Austrii zostawiając za sobą ładne, jednak nieprzyjemne do jazdy Czechy. Dlaczego nieprzyjemne? Otóż jest to górzysty teren, w związku z czym ciężko tam o dłuższy fragment płaskiej drogi. Co chwilę górka a potem krótki zjazd. Ponadto mieliśmy pecha i przez długi odcinek przed Brnem jechaliśmy pod wiatr. Taka jazda dla rowerzystów bywa bardzo męcząca.
Czwartego dnia naszej wycieczki dotarliśmy do Wiednia. Po drodze przejeżdżaliśmy przez masę małych typowo austriackich miasteczek. Dobre drogi, bardzo ładne i zadbane budynki, wszędzie czystość i porządek – to cechy charakterystyczne tych miejscowości. Do tego dało się odczuć ogromny spokój, jaki nas otaczał. Sama stolica zrobiła na nas oszołamiające wrażenie. Z pewnością na mnie największe, gdyż w odróżnieniu do moich towarzyszy nigdy wcześniej tam nie byłem. Jak wiadomo, pod względem architektury Wiedeń to jedno z najpiękniejszych miejsc w Europie. Dokładniejsze zwiedzanie całego miasta zajęłoby spokojnie kilka dni. My poświęciliśmy na to kilka godzin (całe szczęście zwiedzanie na rowerze to chyba najszybszy sposób). Wystarczyło to nam, aby objechać większość atrakcji. Wiedzieliśmy m.in. katedrę św. Szczepana, ratusz, budynek parlamentu , operę, muzeum sztuki. Gdziekolwiek jechaliśmy byliśmy otoczeni urokliwymi kamienicami i co chwilę trafialiśmy na kolejny piękny kościół, pomnik itp. Na miejscu spotykaliśmy też wielu Polaków, zwiedzających miasto. Z racji tego, że w Austrii ludzie nie pracują w niedziele, znalezienie jakiegokolwiek otwartego sklepu tego dnia graniczyło z cudem. Dopiero w stolicy ta sztuka się udała. Kolejnym problemem były jednak ceny w Austrii – jest tam kilka razy drożej niż w Polsce. Po wyjeździe ze stolicy resztę dnia jak i cały kolejny dzień poświęciliśmy na jazdę. I właśnie kolejnego dnia zaskoczyły nas niespodziewanie długie podjazdy. Ten najdłuższy to ponad 7 km jadąc ciągle pod stromą górę. Wysoka temperatura tego dnia sprawiła, że bardzo się zmęczyliśmy jednak piękne górskie widoki, jakie mogliśmy podziwiać po drodze oraz długie zjazdy wynagrodziły nam trudy. Wieczorem byliśmy już w Graz, gdzie odpoczęliśmy po całym dniu siedząc w centrum koło fontanny na starówce. Na noc wyjechaliśmy kawałek za miasto. Tego dnia wydarzył się jeszcze jeden ciekawy epizod, o którym nie sposób nie wspomnieć. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na uboczu niedaleko stacji CPN w celu sprawdzenia trasy. Nie zdążyłem nawet wyciągnąć telefonu, na którym miałem aplikację z nawigacją a już podbiegł do nas jeden Chińczyk, mówiący, że chce zdjęcie. Kiedy podniosłem głowę zobaczyłem, że przed nami stoi dziesięciu innych Chińczyków z czego połowa robi nam zdjęcia telefonem. Okazało się, że wycieczka autokarowa z Chin ma akurat przerwę na stacji. W związku z tym w przeciągu 10 następnych minut co chwilę ktoś z nich do nas podchodził i robił sobie z nami zdjęcie. Nigdy w przeciągu tak krótkiego czasu nie wzbudziliśmy tak ogromnego zainteresowania i nikt nie zrobił nam tyle zdjęć.
Dzień nr 6 naszej wycieczki to już Słowenia, gdzie kierowaliśmy się do Lublany, czyli stolicy tego kraju. Nim jednak tam dojechaliśmy minęło półtorej dnia. Pierwszego dnia w Słowenii przejeżdżaliśmy przez Malibor. Jest to nieduże miasto jednak bardzo miło spędziliśmy tam czas na starówce. Nocowaliśmy nad rzeką, w której wcześniej się kąpaliśmy. Było to jak zbawienie po jeździe w upalny dzień. Z racji tego, że poprzedni nocleg nie był taki przyjemny (spaliśmy gdzieś w lesie między krzakami), tego dnia Bartek znalazł u siebie 20 kleszczy. Wszystkie jednak udało się usunąć, jednak jego ciało wyglądało jakby miał ospę. Najważniejsze, że obyło się bez większych problemów.
Do stolicy Słowenii wjechaliśmy przed południem. Sam wjazd do miasta nie był łatwy, gdyż droga, którą jechaliśmy niedaleko przed miastem zmieniła się w ekspresową. Udało się jednak znaleźć inną trasę, którą wskazał nam spotkany na przedmieściach rowerzysta z Polski. Pan Michał podróżował samodzielnie rowerem z Włoch. Sama stolica bardzo nam się spodobała. Wjechaliśmy, a dokładniej wdrapaliśmy się z rowerem na górę położoną nieopodal centrum, na której stał zamek. Stamtąd mogliśmy podziwiać panoramę miasta, które później zwiedziliśmy. Lublana jest bardzo bogata w ciekawe budynki. Starówka, bardzo zadbana, sprawiała, że chętnie spędzilibyśmy tam więcej czasu. Jednak popołudniu wyjechaliśmy z centrum i znaleźliśmy miejsce na nocleg, gdzie zasmakowaliśmy przepysznego regionalnego wina. Tego samego dnia Michałowi popsuła się prawa korba z niewyjaśnionej przyczyny. W związku z tym następnego dnia potrzebna była jej wymiana.
Kolejnego dnia przekraczaliśmy granicę Chorwacji i już około 16 byliśmy w stolicy. Jazda tego dnia była niezwykle przyjemna ponieważ jechaliśmy wzdłuż rzeki, zgodnie z jej nurtem, w związku z czym cały czas mieliśmy lekko z górki. Po drodze spotkała nas kolejna usterka. Mianowicie Bartkowi odkręcił się bagażnik. Naprawa okazała się trudniejsza i bardziej czasochłonna niż wcześniej myśleliśmy, jednak ostatecznie uporaliśmy się z problemem. Zagrzeb okazał się ładnym miastem. Było tam wiele godnych uwagi budynków, przyjemny park w centrum jednak całość nie zrobiła na nas tak dużego wrażania jak poprzednie stolice. Wieczorem wyjechaliśmy za miasto i po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na stacji, gdzie wdaliśmy się w rozmowę z dwoma dziewczynami z Zagrzebia, które tam pracowały. Zaczęliśmy wypytywać o jezioro, które miało znajdować się niedaleko. Usłyszeliśmy, że faktycznie takowe istnieje jednak woda w nim nie jest zbyt czysta, choć niektórzy się tam kąpią. Stwierdziliśmy więc, że skoro niektórzy dają radę kąpać się w tym brudnym jeziorze to my też damy radę. Podjechaliśmy więc parę km i naszym oczom ukazał się zbiornik wodny z krystalicznie czystą wodą. W Polsce nigdy nie widziałem czystszego. Wieczorem zastanawialiśmy się, co wobec tego oznacza dla tamtych dziewczyn jezioro z czystą wodą… Nad tym jeziorem zjedliśmy, wykąpaliśmy się i przenocowaliśmy.
Z racji tego, że przejeżdżaliśmy przez Chorwację przez obszar, gdzie jest ona najwęższa już następnego dnia byliśmy już w Bośni i Hercegowinie. Mimo nieznośnego upału tego dnia pokonaliśmy jeden z dłuższych odcinków, tj. 190 km. Wyszło tak za sprawą tego, iż postanowiliśmy, że wieczorem chcemy dojechać do Bania Luca. Jest to jedno z większych miast w Bośni i Hercegowinie, a my pragnęliśmy przyjrzeć się nocnemu życiu w tym kraju. Dlatego dla odmiany kiedy około 20 jedliśmy kolację nie siedzieliśmy przy rozbitych już namiotach, ale w centrum miasta. Nocą prezentowało się ono pięknie. Oświetlone zabytkowe budynki stojące przy urokliwych i zapełnionych ludźmi deptakach sprawiły, że Bania Luca na długo zapadnie nam w pamięci. Zanim wyjechaliśmy z miasta rozmawialiśmy jeszcze z mieszkańcami, który byli pełni podziwu, że przyjechaliśmy do nich aż z Polski. Za miastem rozpoczęło się poszukiwanie odpowiedniego miejsca na nocleg. Wjechaliśmy na drogę prowadzącą do Sarajewa (kolejnego celu naszej podróży). Droga ta jednak była otoczona z jednej strony kilkudziesięciu metrową ścianą ze skały, natomiast z drugiej strony rzeką. Co prawa widok skał w połączeniu z gwieździstym niebem był wspaniały, jednak byliśmy zmuszeni jechać kilkanaście km zanim dotarliśmy na pole namiotowe. Po rozbiciu tam namiotów byliśmy bardzo zmęczeni długim dniem, sądzę jednak, że było warto.
W tym miejscu warto wytłumaczyć, że nasz plan zakładał jeżdżenie średnio 140 km dziennie. Oczywiście w dniach kiedy zwiedzaliśmy jakieś miasto przejeżdżaliśmy mniejsze odcinki. Kilometry jednak nadrabialiśmy w dni kiedy skupialiśmy się bardziej na jeździe niż zwiedzaniu. Takim dniem był właśnie wyżej opisany. Kolejnego przejechaliśmy dużo mniej, jednak ilość przygód jaka się w nim wydarzyła sprawia, że można pisać o nim wiele. Rano pozwoliliśmy sobie pospać dłużej niż zwykle. Wykąpaliśmy się w łazience na polu namiotowym, zjedliśmy śniadanie i powoli wyruszyliśmy w dalszą podróż. Dojechaliśmy do miasta Jajce, gdzie już po raz drugi dzwoniło do nas Radio Gdańsk oraz gdzie zaczęła się burzliwa dyskusja jak dalej jechać. Do wyboru była droga krajowa, na której mogliśmy być pewni tego, że będzie miała asfalt i nie będzie miała zbyt stromych wzniesień. Drugą opcją była boczna, gminna droga, z większą ilością gór. Z racji tego, że stan dróg w krajach, które odwiedzaliśmy pozostawiał wiele do życzenia, mieliśmy obawy czy droga ta jest w ogóle przejezdna na rowerze, zwłaszcza, że tamtejsi mieszkańcy odradzali nam tamtędy jechać. Prowadziła ona jednak prosto w kierunku Sarajewa, dzięki czemu mogliśmy zaoszczędzać sporo kilometrów. Ostatecznie wybraliśmy drugą opcję i z miasta wyjechaliśmy wąską drogą pokrytą jednak cały czas asfaltem, przynajmniej przez pierwsze 5 km. Później było coraz gorzej – coraz więcej dziur, a następnie kamienista droga i do tego cały czas pod górę. Warto dodać, że był to kolejny upalny dzień. Kamienista droga jednak nie była najgorszym co nas spotkało. Później droga nie była w żaden sposób utwardzona i była bardzo słabo oznaczona. Popełniliśmy błąd i na rozwidleniu pojechaliśmy w złą stronę. Niestety zorientowaliśmy się dopiero po ponad 5 kilometrach jazdy tą drogą pod górę – na kolejnym rozwidleniu. Włączyliśmy nawigację, gdzie widzieliśmy wszystkie drogi oraz naszą pozycję, wcześniej bowiem kierowaliśmy się mapą. Jedna droga z rozwidlenia prowadziła w innym kierunku niż trzeba, natomiast druga w tym samym co prawidłowa trasa jednak urywała się w pewnym momencie – jakieś kilkaset metrów od drogi, którą mieliśmy jechać. Stwierdziliśmy jednak, że zanim zdecydujemy się cofać sprawdzimy czy przypadkiem nie da się wjechać w jakiś sposób na drogę, na której powinniśmy być. Dlatego zaczęliśmy jechać drogą, która miała się skończyć (do tego miejsca pozostał niecały kilometr). W pewnym miejscu natknęliśmy się na stary szlaban, który ominęliśmy i tak doszliśmy do mrocznego domu. Nikogo dookoła, psy szczekają, obok domu stół, na którym leżał chleb. Wyglądało to jakby przed momentem jeszcze ktoś tam siedział, ale się schował. W krzakach były pochowane samochody, albo przynajmniej jakieś części. Kiedy poczuliśmy złowrogi klimat mieliśmy ochotę jak najszybciej stamtąd odejść. Droga faktycznie się kończyła nieco dalej niż pokazywała nawigacja. Staliśmy jakieś 200 metrów od drogi, po której powinniśmy jechać a nie wiedzieliśmy jak się na nią dostać. Wokół były tylko góry. Kiedy już zaczęliśmy się cofać ujrzeliśmy jeszcze jedną dróżkę, jak się później okazało zbawienną. Dzięki temu, że nią poszliśmy, po przejściu kilkuset metrów, znaleźliśmy się na drodze, na której powinniśmy. Gdyby nie ona musielibyśmy przejechać jakieś 11 km by dotrzeć do tego samego miejsca. To jednak nie koniec przygody. Droga nie rozpieszczała. Cały czas nieutwardzona i cały czas stromo pod górę. I tak przez kilka kilometrów. Nikt nawet nie dał rady jechać na rowerze. O wiele łatwiej było je prowadzić. Wreszcie udało się nam dojść na szczyt góry (na wysokości ponad 1000 m n.p.m.). Ten około dwudziestokilometrowy odcinek zajął nam kilka godzin. Całe szczęście zjazd z góry był lepszy. Droga była pokryta asfaltem, który co prawda był krzywy i dziurawy, lepsze jednak to niż piasek. Zjeżdżaliśmy około 9 km i na dole bolały nas ręce od ciągłego wciskania dźwigni hamulców. Nie ma co się jednak dziwić skoro pochylenie zarówno we wjeździe jak i zjeździe wynosiło wg mapy 16%. Dalsza trasa tego dnia wyglądała normalnie. Wieczorem dojechaliśmy do miasta Travnik. Planowaliśmy rozbić się za tym miastem jednak z drogi nie wiedzieliśmy żadnego dobrego miejsca. Postanowiliśmy więc wejść do baru i zapytać miejscowych, gdzie znajdziemy dobre miejsce na namiot. Chłopak w barze, z którym nie mogliśmy się za bardzo porozumieć ze względu na barierę językową, 10 min kombinował ze swoją koleżanką co z nami zrobić, jednak cały czas kazał nam czekać. W końcu zabrał nas na miejscowe boisko i powiedział, że na nim możemy spokojnie spać. Zanim jednak zdążyliśmy rozbić namioty przyszło do nas około dwudziestu młodych chłopaków. Zaczęli wypytywać o naszą podróż, aż w końcu jeden z nich powiedział, że nie będziemy spali tutaj, ale w mieszkaniu obok baru, po czym nas do niego zaprowadził. Tam mogliśmy spokojnie porozmawiać z mieszkańcami miasteczka. Poruszaliśmy wiele tematów. Pytaliśmy o politykę, religię i standard życia w Bośni i Hercegowinie. Do każdego zamówionego przez nas piwa dostawaliśmy dwa gratis. Tak samo do rakii (słynnego Bałkańskiego mocnego alkoholu złożonego z brandy i bimbru). Jak więc można się domyślić to był długi i bardzo przyjemny wieczór. Ostatecznie spaliśmy w mieszkaniu nad barem. Dostaliśmy klucze i mogliśmy mieszkać tam ile chcemy zupełnie za darmo. Cała akcja miała miejsce w Santici Vitec. Miejscowość ta, a zwłaszcza gościnność, jaką nam okazano sprawia, że nie sposób o niej zapomnieć.
Po ostatnim wieczorze ciężko było nam wstać i szybko się zebrać. Zazwyczaj pobudka była o 5 rano, a wyjazd jeszcze przed 6. Tym razem z mieszkania wyjechaliśmy po 8. Po dziesięciu dniach podróży i spaniu w namiotach miło jednak było choć jedną noc pomieszkać w normalnym lokum. Tego dnia dojechaliśmy wreszcie do stolicy Bośni i Hercegowiny. Sarajewo porażało ogromną liczbą meczetów. Nietrudno jednak było znaleźć także kościół chrześcijański. Całe miasto nie należało do najpiękniejszych, jednak ratusz robił ogromne wrażenie. W centrum było wiele wąskich uliczek wyłącznie do ruchu pieszego. Znajdowało się tam wiele straganów z różnymi rzeczami oraz barów i restauracji. W jednej z nich zjedliśmy Ćevapi. Jest to regionalne danie, składające się głównie z mięsa, bardzo popularne na terenie Bałkanów. Tą samą potrawę jedliśmy jeszcze w paru innych miejscach, bo bardzo nam zasmakowała. Po tym jak zwiedziliśmy miasto, odpoczęliśmy nieco w parku, wyruszyliśmy w dalszą podróż. Za miastem czekał na nas wspaniały zjazd. Jechaliśmy z górki o nachyleniu 9% ponad 10 km. Bez pedałowania utrzymywaliśmy tam prędkość przekraczającą 50 km/h. Taka jazda dostarcza wiele frajdy. Nieraz trzeba było hamować na ostrych zakrętach oraz ze względu na samochody, od których byliśmy szybsi. Po zjeździe pojechaliśmy jeszcze kawałek. Nocleg znaleźliśmy na podwórku u pewnej pani. Pozwoliła nam ona rozbić namioty na trawniku, a także korzystać z łazienki. Kolejny raz gościnność tego kraju zrobiła na nas wrażenie.
Kolejnego dnia byliśmy zmotywowani żeby przejechać jak najwięcej. Postanowiliśmy, że wydłużymy nieco zakładaną wcześniej trasę i pojedziemy do Dubrownika. Jest to turystyczna miejscowość leżąca nad morzem Adriatyckim na terenie Chorwacji. Tego dnia jazda szła nam wyśmienicie. Do południa mieliśmy zrobione już ponad 100 km. Pierwotnie zakładaliśmy, że będziemy spali przed Dubrownikiem, jednak po kolejnej burzliwej dyskusji stwierdziliśmy, że postaramy się tam dotrzeć jeszcze tego samego dnia. Jaki sens miałoby bowiem odwiedzanie miasta, słynącego z nocnego życia o godzinie 10 rano? Mocno naciskaliśmy na pedały zmotywowani, aby dotrzeć na miejsce wieczorem. Po drodze przejeżdżaliśmy przez Mostar, jedno z większych i bardziej znanych miast Bośni i Hercegowinie. Zrobiliśmy krótką przerwę i obejrzeliśmy centrum. Tego dnia trzykrotnie przekraczaliśmy granicę, co wynikała z kształtu granic Bośni i Hercegowiny oraz Chorwacji. Najpierw, musieliśmy wjechać do Chorwacji, następnie przejeżdżaliśmy przez fragment Bośni i Hercegowiny nad morzem, po to by znów wjechać na teren Chorwacji. Około 80 km jechaliśmy brzegiem Adriatyku. Jeśli jednak ktoś, tak ja my na początku, myśli, że jazda brzegiem morza gwarantuje płaski teren jest w dużym błędzie. Droga, z której można było podziwiać piękne plaże, nieskazitelnie czystą wodę i wypoczywających turystów prowadziła przez wiele wzniesień. Taki urok tych krajów – w przeciwieństwie do Polski, tam morze i góry są obok siebie. Po drodze ciągle nas mijali Polacy, będący na wakacjach. Krzyczeli i kiwali nam z samochodów. Można powiedzieć, że mieliśmy mały doping. I tak, około godziny 20 mieliśmy na licznikach 220 kilometrów i dojechaliśmy do granicy miasta. Aby móc swobodniej poruszać się po mieście w nocy zostawiliśmy bagaże w przechowalni po czym zjedliśmy kolację i udaliśmy się do centrum. Dubrownik nocą faktycznie żyje. Na ulicach tłumy, co kawałek jakaś impreza… Ponadto pod względem architektonicznym miasto to robiło ogromne wrażanie. Zabytkowe budynki były oświetlone, także spacer wokół nich dostarczył wiele przyjemności. Noc była bardzo ciepła a niebo bezchmurne. Spędziliśmy ją na plaży, na której wcześniej się kąpaliśmy. Położyliśmy się na karimatach i pełniąc na zmianę warty przespaliśmy się kilka godzin. Nie był to nocleg, na którym mogliśmy nabrać dużo sił, jednak klimat tego miejsca i urok spania na plaży sprawił, że nikt z nas nie żałował tego jak postąpiliśmy.
Następnego ranka ciężko było nam się szybko zebrać z plaży, a przyjemny klimat Dubrownika sprawił, że opuściliśmy to miasto dopiero o 10. Kierowaliśmy się w stronę Czarnogóry. Był to kolejny upalny dzień, w którym przyszło nam pokonywać góry. Jechaliśmy powoli i spokojnie, aż w końcu niedaleko granicy z Czarnogórą dogoniła nas dziewczyna na rowerze. Nazywała się Erica, pochodziła z Niemiec, ale mieszkała w San Francisco. Samotnie pokonywała trasę z Amsterdamu do Grecji, na co miała przeznaczone 3 miesiące. Rozmowa z nią była niezwykle ciekawa i umiliła nam podróż (myślę, że jej również). Wspólnie przekroczyliśmy granicę i pożegnaliśmy się kawałek za nią. My wybraliśmy się na plażę, aby wykąpać się w morzu w ten upalny dzień, ona natomiast kontynuowała podróż. Jechaliśmy w kierunku Budvy. Po drodze złapał nas deszcz, co wbrew pozorom nas specjalnie nie zmartwiło, gdyż trochę ochłody po upalnym tygodniu było całkiem przyjemne. Budva zrobiła na nas duże wrażanie. Widać tam było nowoczesność i postęp. Reszta kraju zdecydowanie odstawała po tym kątem. Budva to kolejne duże turystyczne miasto położone nad brzegiem morza. Co prawa jedynie tam przejeżdżaliśmy nie zatrzymując się na dłużej, jednak by wjechać do miasta trzeba było zjechać w dół do poziomu morza, wobec tego nim dojechaliśmy do centrum mogliśmy podziwiać całe miasto z góry. Kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta zrobiło się już ciemno. W dodatku zaraz za miastem zaczął się podjazd. Jechaliśmy pod górę jakieś 5 km po czym stwierdziliśmy, że czas zatrzymać się na nocleg. Udało nam się znaleźć miejsce postojowe obok drogi, z którego wiedzieliśmy panoramę miasta oświetlonego nocą i słyszeliśmy muzykę znad plaży (musiała być tam jakaś duża impreza mimo tego, że był to środek tygodnia). Kolejny dzień rozpoczął się od tego, że kończyliśmy podjazd, który wczoraj rozpoczęliśmy. Przekonani, że większa część drogi pod górkę już za nami, byliśmy nieco zaskoczeni, gdy musieliśmy się jeszcze wspinać 15 km. I tak z poziomu morza znaleźliśmy się na poziomie ponad 1000 m n.p.m. Budva to był ostatni tak nisko położony punkt wycieczki. Później trasa prowadziła do miejsc w głębi lądu. Tego dnia dojechaliśmy do Podgoricy. Kiedy dojechaliśmy do centrum wskazywanym przez nawigację znaleźliśmy się przy zwyczajnym skrzyżowaniu. Żadnego placu, żadnej starówki, nic z tych rzeczy. W mieście nie znaleźliśmy nic co przyciągnęłoby naszą szczególną uwagę. Odnieśliśmy wrażenie, że najciekawszym miejscem w tym mieście jest pewien biały most. Co prawda był ładny, jednak to wciąż tylko most. Mamy zwyczaj, że z każdej stolicy państwa, jakie odwiedzamy wysyłamy pocztówki. A jak wiadomo na pocztówkach zazwyczaj jest to co jest najpiękniejsze w danym miejscu. Pocztówki z Podgoricy przestawiały albo panoramę miasta albo wspomniany wcześniej most. Nie ma co się jednak dziwić – w czasie II wojny światowej miasto to zostało zbombardowane i doszczętnie zniszczone przez wojska alianckie. Tego samego dnia udało nam się przekroczyć granicę Albanii. Wieczorem dojechaliśmy do miasteczka Kroplik. Niestety z racji silnego wiatru w twarz nie byliśmy w stanie jechać za długo wobec tego rozbiliśmy się kawałek za miasteczkiem uważając, aby wiatr nie porwał naszych namiotów.
Kolejny dzień to jazda do Tirany. Przyjemnie się jechało, więc na miejscu byliśmy wczesnym popołudniem choć mieliśmy do przejechania jakieś 120 km. W stolicy spędziliśmy pół dnia. Objechaliśmy centrum Tirany, a następnie udaliśmy się do restauracji na najwyższym piętrze Sky Tower. Jest to wieżowiec, a restauracja na jego szczycie poza tym, że daje możliwość podziwiania panoramy całego miasta, to obraca się dookoła. Warto tutaj wspomnieć o tym, że piwo w tej elegancko wyglądającej restauracji, w prestiżowym miejscu w centrum stolicy kosztowało nas mniej niż w przeciętnej restauracji w Polsce. W mieście nie ma zbyt wielu atrakcji, jest jednak całkiem ładne. Niezwykle wielu emocji dostarcza jazda po nim. Dźwięk klaksonu niemal się nie urywa. Wszyscy trąbią, wyprzedzają gdzie się da, wpychając się gdzie to tylko możliwe. Jeśli ktoś chce narzekać na kulturę jazdy w Polsce, z pewnością powinien najpierw wybrać się do Tirany. Co ciekawe, nie było jednak odczuwalne chamstwo na drodze. Nawet jeśli ktoś wymusił pierwszeństwo i prawie nas potrącił, zaraz nam machał i uśmiechał się do nas. Po pewnym czasie wyjechaliśmy z miasta. Kawałek za Tiraną zatrzymaliśmy się na noclegu. Mianowicie zapytaliśmy się rodziny siedzącej przed domem czy możemy spać u nich na podwórku, oczekując jedynie kawałka trawy na namiot. Ostatecznie dostaliśmy miejsce pod winoroślą na pięknej trawce. Mieliśmy również dostęp do pomieszczeń gospodarczych obok domu, w których między innymi była łazienka. Gospodarz oczywiście poczęstował nas rakiją, gdyż jest to tradycja. Niestety istniała ogromna bariera językowa. Całe szczęście Albańczycy zawołali znajomego, który mówił po angielsku, wobec tego udało nam się jakoś porozumieć. Chłopak nie został z nami długo, jednak zdążył nam wytłumaczyć: „jesteście tutaj naszymi gośćmi, więc czujcie się jak w domu, jeśli czegoś chcecie wystarczy powiedzieć – nie ma problemu”. Myślę, że w tym przejawia się cała postawa i otwartość ludzi mieszkających w tym rejonie Europy.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy z założeniem, aby przejechać jak najwięcej kilometrów i przedostać się do Kosowa. Cel ten ostatecznie udało nam się osiągnąć, jednak droga jaką musieliśmy pokonać tego dnia sprawiała, że był to jeden z najbardziej wyczerpujących dni. Jedyną sensowną drogą prowadzącą w kierunku, w którym musieliśmy jechać była autostrada. Jednak jak wiadomo, w świetle prawa, jazda na rowerze po autostradzie jest zakazana. Aczkolwiek z racji tego, że w Albanii zarówno kierowcy, jak i policja mieli luźniejsze podejście do zasad ruchu drogowego niż w naszym kraju, nie była ona wykluczona. Zanim jednak postanowiliśmy wybrać tą drogę spytaliśmy się o pozwolenie policjanta – nie miał zastrzeżeń. I tak rozpoczął się jeden z najcięższych odcinków na wycieczce. Około 40 stopni w cieniu, o wiele więcej w słońcu i 60 kilometrów jadąc cały czas pod lekkie wzniesienie. A dookoła tylko czerwone skały – czuliśmy się jak w piekle. Na licznikach około 12 km/h a mimo to musieliśmy mocno naciskać na pedały. Zbawienna okazała się być rzeczka, w której chwilę się kąpaliśmy, by się schłodzić oraz stacja benzynowa z dobrą i tanią kawą. We wszystkich bałkańskich krajach średnia cena za kawę w restauracjach, kawiarniach oraz na stacjach wynosiła ok. 2 zł. Wreszcie po kilku godzinach męczarni wjechaliśmy do niemal sześciokilometrowego tunelu, po którym rozpoczął się jeden z najdłuższych zjazdów na wycieczce. Prędkość rzędu 60 km/h, jaką uzyskiwaliśmy bez problemu sprawiła, że musieliśmy wyprzedzać ciężarówki, które wcześniej wyprzedzały nas. Po zjeździe kolejny wjazd, następnie zjazd i kolejne wyprzedzanie ciężarówek, aż w końcu koniec autostrady. Przy wyjeździe stał patrol policji, który zatrzymywał różne pojazdy. Baliśmy się, że zatrzyma również nas za jazdę rowerem po tamtej drodze. Ci jednak jedynie uśmiechnęli się do nas i pomachali. Wieczorem wjechaliśmy na teren Kosowa. Wreszcie zjechaliśmy z autostrady, zrobiliśmy zakupy na kolację w najbliższym miasteczku, po czym rozbiliśmy namiot za miastem na polanie.
Kolejny, już siedemnasty dzień to wizyta w Prisztinie – stolicy Kosowa. Zanim tam dojechaliśmy Bartek udzielił kolejnego wywiadu przez telefon dla Radia Gdańsk. Miasto zrobiło na nas pozytywne wrażenie. W centrum był uroczy deptak, na którym spędziliśmy sporo czasu odpoczywając. Niestety dużym problemem była ilość żebrzących dzieci. Nie dało się spokojnie zjeść deseru w restauracji na ulicy, gdyż co chwilę ktoś zaczepiał. Zaliczyliśmy jednak ciekawe spotkanie. Mianowicie, wdaliśmy się w rozmowę z turystą, który samotnie podróżował po świecie pieszo i autostopem. Był właśnie w drodze do Indii. Kiedy spytaliśmy się jak długo zamierza podróżować odpowiedział, że całe życie. Przed wyjazdem objechaliśmy miasto i odwiedziliśmy komisariat policji, aby oddać portfel, który znaleźliśmy na drodze przed wjazdem do miasta. W środku było trochę dokumentów i gotówki. Wieczorem jazda była bardzo przyjemna. Optymalna temperatura, dobra droga, jednak nagle doszło do wypadku. Poprzez niebezpieczny manewr jednego z samochodów, byłem zmuszony gwałtownie zmienić kierunek jazdy, przez co straciłem kontrolę nad rowerem i upadłem na ziemię. Następnie wpadł na mnie Bartek i Artur. Podnieśliśmy się jak najszybciej i zeszliśmy na pobocze, jednak za nami już stało kilka samochodów, gdyż ruch na drodze był spory. Całe zajście wydarzyło się bardzo szybko i mieliśmy dużo szczęścia, że kierowca za nami miał dobry refleks i hamulce w aucie. W wypadku ucierpiałem tylko ja, jednak poza kilkoma zadrapaniami nic poważnego mi się nie stało. Ogromnie pomogły nam rękawiczki oraz kaski. W gorszym stanie jednak był mój rower. Uszkodził się na tyle mocno, że niemożliwością było kontynuowanie jazdy. Całe szczęście i tak był już czas na nocleg i byliśmy akurat obok małej polany. Właściciele terenu pozwolili nam rozbić tam namioty, także zjedliśmy wspólnie kolację, a następnie wziąłem się za naprawianie roweru – najpierw z pomocą Artura, a potem samodzielnie. A pracy było sporo. Wygiął się przedni widelec, koło skrzywiło się tak mocno, że nawet nie dało się nim kręcić, zniszczeniu uległ również bidon oraz koszyk, a także przednia przerzutka. Pół nocy zajęło mi prostowanie widelca oraz koła. Robiłem to, gdy chłopacy już spali. Co ciekawe, gdy mieszkańcy pobliskiego domu zobaczyli, że mam problem dołączyli się do pracy. Każdy chciał pomóc. Ostatecznie nad ranem rower był gotowy do jazdy. Wymiany jednak wymagała manetka do zmiany biegów oraz koło, które jednak udało się wyprostować, na tyle aby dojechać 60 km do Skopje. Dopiero tam mogliśmy liczyć, że znajdziemy jakiś sklep rowerowy. To się udało, przy czym mieliśmy znów dużo szczęścia, gdyż była niedziela i sprzedawcy, których spotkaliśmy przypadkowo na ulicy, otworzyli swój sklep specjalnie dla nas. Stolica Macedonii jest niezwykle piękna. Warto zwrócić uwagę na fakt, iż w 1963 roku było tam trzęsienie ziemi, które niemal doszczętnie zrujnowało to miasto. Wciąż trwają prace nad odbudową zabytkowych budynków i rzeźb. Zwiedziliśmy więc nowe „stare miasto”. Już teraz jest to miejsce, które mogę śmiało polecić, jednak jestem przekonany, że za kilka lat (po ukończeniu remontów w centrum), będzie to jedno z najpiękniejszych miast w Europie. Ogromna rzeźba Aleksandra Wielkiego oraz eleganckie budynki, jakie ją otaczają na długo zostaną nam w pamięci. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem zaczęliśmy szukać miejsca na rozbicie namiotu. Naszą uwagę przykuł trawnik obok jednego domku przy drodze. Zapytaliśmy pana, który był na zewnątrz czy możemy tam spać. Ten powiedział, że nie ma problemu. Zaprowadził nas za dom i pokazał nawet lepsze miejsce. Wcześniej pokazał nam jeszcze ogródek i powiedział, że śmiało możemy z niego korzystać i brać co chcemy. Słowa: „no problem” padały z jego ust bardzo często. Kiedy z nim byliśmy przyszedł jego sąsiad i dołączył do rozmowy. Zaczął zapraszać do swojego domu. Wtedy mężczyzna, u którego byliśmy również stwierdził, że zaprosi nas do swojego lokum. Zabrał nas więc domku, rozłożył 4 łóżka i powiedział, że będziemy na nich spali. Było tam jedno pomieszczenie, w którym znajdował się aneks kuchenny, łóżka i lodówka pełna jedzenia i napojów. Gospodarz ją otworzył i powiedział, że możemy się częstować ile chcemy. Ciężko było nam uwierzyć w to co się dzieje. Liczyliśmy bowiem tylko na kawałek trawnika. Później zaproszono nas na herbatę. Usiedliśmy więc przed domkiem. Dołączyły do nas żony obu mężczyzn. Poczęstowano nas arbuzem i melonem, które w tym rejonie Europy są o niebo lepsze niż w Polsce. Domek, w którym mieliśmy spać był domkiem letniskowym. Mężczyzna oraz jego sąsiad wybrali się tam na weekend, ale mieli już wracać do miasta. W związku z tym zostawili nam kłódkę i poprosili, żebyśmy ją zamknęli drzwi kiedy będziemy wyjeżdżać następnego dnia z rana. Chwilę później pożegnaliśmy się i zostaliśmy sami w domku. Był to najmilszy nocleg podczas całej wyprawy.
Najwyraźniej w domku spało nam się bardzo dobrze, gdyż zaspaliśmy i wyjechaliśmy prawie 2 godziny później niż zwykle. Planowaliśmy dojechać wieczorem do Sofii jednak na drodze stanęły nam ciężkie – niemal dziesięciokilometrowe podjazdy, w związku z czym po całym dniu jazdy byliśmy, co prawda już w Bułgarii, jednak jakieś 35 km od stolicy. W Bułgarii od razu zauważyliśmy pewną bardzo pozytywna zmianę – brak śmieci na ulicach. Na terenie Czarnogóry, Albanii, Kosowa i Macedonii był to bowiem ogromny problem. Śmieci leżały po prostu wszędzie. Na ulicy, na chodniku, na parkingach przy drodze i na przystankach. Do Sofii dotarliśmy następnego dnia rano. Zanim jednak zdążyliśmy zwiedzić miasto, podczas śniadania, które jedliśmy w centrum, zaczepił nas Robert Szustkowski – polski biznesmen i kierowca rajdowy. Niestety nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać, gdyż pana Roberta goniły interesy do załatwienia. Mimo wszystko spotkanie było bardzo miłe zwłaszcza, że pan Robert chciał nas zaprosić na obiad, jednak gdy okazało się, że nie da rady przekazał nam pieniądze, żebyśmy mogli zjeść na jego koszt. Następnie objechaliśmy Sofię. Miasto nie jest zbyt przyjazne dla rowerzystów ze względu na brak ścieżek rowerowych i dużą ilość kamienistych dróg, mimo to wspólnie przyznaliśmy, że to jedno z najpiękniejszych miast jakie odwiedziliśmy. Sofia jest bogata w zabytkowe budynki, pomniki oraz place i deptaki dla pieszych. Byliśmy zachwyceni tym miejscem. Popołudniu wyjechaliśmy z centrum i jeszcze tego samego dnia przekroczyliśmy granicę z Serbią. Nocowaliśmy w miasteczku Pirot na zamku. Było to bowiem miejsce, które wskazała nam młoda mieszkanka o imieniu Emiliana. Dziewczyna ta na co dzień mieszka w Belgradzie z mężem, ale akurat odwiedzała swojego tatę. Kolejny dzień przeznaczyliśmy na jazdę, gdyż zależało nam, by być jak najbliżej stolicy Serbii. Po drodze mogliśmy podziwiać uroki tego kraju, czyli piękne górskie widoki. Warunki do jazdy były dobre, także wieczorem liczniki wskazały 200 przejechanych kilometrów. Następny dzień to wizyta w Belgradzie. Na miejscu mieliśmy spotkać się z Emilianą poznaną w Pirot. W mieście planowaliśmy być około 15, jednak kilkadziesiąt kilometrów przez centrum zaczął się mocny deszcz, więc do stolicy wjechaliśmy trochę później i w dodatku cali przemoczeni. Wizytę w mieście rozpoczęliśmy od obiadu w dobrej restauracji – w końcu stawiał pan Szustkowski. Następnie udaliśmy się na ustawione spotkanie z Emilianą. Co ciekawe, wiedziałem o nim tylko ja i Bartek. Artur i Michał mieli natomiast niezłą niespodziankę, gdy nagle w centrum Belgradu spotkaliśmy tą samą osobę, która dwa dni wcześniej wskazywała nam drogę. Razem udaliśmy się do baru, gdzie rozmawialiśmy, śmieliśmy się i piliśmy piwo. Emiliana zaprosiła nas do swojego mieszkania, gdzie nie dość, że pozwoliła nam spać, to zrobiła nam kolację. Gościnność Bałkanów zadziwia na każdym kroku…
Kolejnego dnia z rana zwiedziliśmy Belgrad. Centrum jest bardzo ładne. Widzieliśmy je już nocą kiedy szliśmy z baru do mieszkania Emiliany. Jest to z pewnością miasto, w którym można zatrzymać się na dłużej. Najciekawsza naszym zdaniem była średniowieczna forteca położna nad Savą i Dunajem. Z Belgradu wyjechaliśmy około 13 i reszta dnia upłynęła na jeździe w kierunku Rumunii. Nocowaliśmy 12 km od granicy.
Następnego, już dwudziestego czwartego dnia wyprawy odwiedziliśmy jedno z większych i bardziej znaczących miast w Rumunii – Timisoarę. Do czasu kiedy tam dojechaliśmy musieliśmy się zmagać z deszczem. Centrum Timisoary, co prawda, w wielu miejscach remontowane, jest bardzo ładne. Spędziliśmy tam bardzo przyjemne kilka godzin. Resztę dnia, jak i cały następny dzień byliśmy skoncentrowani na jeździe. Warto jednak wspomnieć o tym jak pozytywne wrażenie wywarła na nas Rumunia. Wszędzie porządek i czystość. Wioski i miasta zadbane. Widać postęp, zwłaszcza porównując ten kraj do stanu sprzed dwóch lat. Otóż właśnie w 2013 roku Rowerwa, tym razem beze mnie, była na wycieczce rowerowej w tym kraju.
Już w Rumuni znacząco zmienił się krajobraz. Tak jak przez wcześniejsze 3 tygodnie nie było momentu kiedy na horyzoncie nie widzieliśmy żadnej góry, tak wtedy, jadąc przez Wielką Nizinę Węgierską, nie było ich wcale. Jazda po płaskim terenie była lżejsza jednak z czasem stawała się nieco monotonna. Mimo wszystko była to przyjemna odmiana po podjazdach, jakie nam przyszło pokonywać na Bałkanach. Będąc jeszcze w Rumunii, po drodze spotkaliśmy Piotra Kuryło. Jest to polski sportowiec, który właśnie biegł do Grecji na ultramaraton. Cały bagaż ciągnął na specjalnym wózku przyczepianym pasem do bioder. Człowiek ten pod względem osiągnięć sportowych jest dużym autorytetem. W swoim życiu między innymi: przebiegł ziemię dookoła, przepłynął Wisłę pod prąd, przejechał rowerem z Lizbony do Władywostoku, zajął 2 miejsce w ultra maratonie z Aten do Sparty.
Jadąc przez Węgry zahaczyliśmy o Debrecen, gdzie na urokliwej starówce zjedliśmy śniadanie. Następnie kierowaliśmy się do Tokaj – najbardziej znanego ośrodka winiarskiego na terenie Węgrzech. Już po drodze mijaliśmy hektary pól z winogronami. Samo miasteczko i okolice to ogrom winiarni, w których można degustować regionalne trunki. Niestety nie mogliśmy pić wiele wina, gdyż tego dnia czekał nas jeszcze spory dystans do przejechania. W Tokaju zjedliśmy obiad, a także spotkaliśmy innych turystów rowerowych z Polski, z którymi trochę porozmawialiśmy. Wieczorem spaliśmy już niedaleko granicy Węgiersko-Słowackiej.
Przez ostatnie dni wycieczki przyświecał nam jeden cel – dotrzeć do Polski. Dlatego następnego dnia zrobiliśmy coś czego sami się nie spodziewaliśmy – przejechaliśmy całą Słowację. Co prawda były dni, w których przejeżdżaliśmy dużo więcej kilometrów, jednak sama świadomość tego, że pokonaliśmy w jeden dzień cały kraj i po 26 dniach wróciliśmy do naszej ojczyzny, była budująca. Warto zaznaczyć, że po kilku dniach na nizinach znów wjechaliśmy w góry. Ostatni długi podjazd, jaki pokonaliśmy był tuż przed granicą Polski – wjechaliśmy na ponad 800 m n.p.m. Sosny, które rosły wokół drogi sięgały już chmur. Zjazd ciągnął się kilometrami, aż do granicy naszego kraju. Wjeżdżając na teren Polski ogarniała nas wewnętrzna radość. Nieco stęskniliśmy się bowiem za bliskimi, a także własnym łóżkiem, łazienką, jedzeniem itp. Z drugiej jednak strony mieliśmy świadomość, że nasza przygoda już się kończy, a klimat wycieczki był na tyle dobry, że moglibyśmy podróżować jeszcze długo.
Ostatniego dnia wycieczki dojechaliśmy do Krakowa. Stamtąd jechaliśmy pociągiem na północ do domu. Droga i pogoda tego dnia była wyjątkowo przyjazna, także przeszło 130 km jakie pozostały nam do Krakowa pokonaliśmy bardzo sprawnie. W samym mieście wykąpaliśmy się w jeziorze, zjedliśmy w centrum oraz odebraliśmy bilety od brata Michała, który je dla nas zakupił na miejscu. PKP bowiem, mimo upływu lat i rozwoju technologii, wciąż nie przewiduje opcji kupowania biletów na rower przez Internet. Z racji tego, że rezerwowaliśmy je dopiero dwa dni przez powrotem do Polski, co było spowodowane tym, że wcześniej nie byliśmy w stanie określić kiedy dojedziemy, niemożliwy był zakup 4 miejsc dla rowerzystów w jednym pociągu. W związku z tym ja wracałem oddzielnie w środę wieczorem. W ten sposób dojechałem następnego dnia rano. Reszta ekipy dojechała w czwartek popołudniu, spędzając noc w mieszkaniu wspomnianego wcześniej brata Michała. W czwartek mając kilka godzin zapasu zdążyłem nieco odpocząć, zjeść i umyć się w domu. Później znów wsiadłem na rower i wyjechałem naprzeciw Arturowi, Bartkowi i Michałowi, którzy wysiedli z pociągu w Tczewie i mieli do przejechania jakieś 35 km do domu. Razem wiec pokonaliśmy ostatnie kilometry naszej rowerowej wyprawy, dojeżdżając do domu Artura i Bartka, gdzie czekały na nas nasze rodziny i przyjaciele. Wśród nich był także Maciek – piąty członek Rowerwy, który w tym roku nie mógł pozwolić sobie, by jechać z nami. Wszyscy oni zrobili nam ogromną niespodziankę. Mogliśmy podzielić się wrażeniami i spędzić trochę czasu razem. Wieczorem każdy wrócił do swojego domu i tak zakończyła się nasza 4-tygodniowa wycieczka rowerowa.
Reasumując, wyprawa trwała 28 dni, przejechaliśmy 4090 km siedząc 200 godzin i 17 minut na siodełku. Najdłuższy dystans jednego dnia to 230 km, najdłuższy podjazd wynosił 20 km, natomiast maksymalna prędkość to 78 km/h. Same te liczby jednak są niewiele warte. Wynikają jedynie z bagażu nowych doświadczeń, jakie ze sobą przywieźliśmy. Odwiedziliśmy 14 państw i 10 stolic. Poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi doświadczając przy tym niezwykłej otwartości i gościnności mieszkańców Bałkanów. Dla wielu stanowiliśmy atrakcję. Jeżdżąc po takich krajach jak Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Albania, Kosowo, Macedonia i Serbia co chwilę ktoś trąbił jadąc samochodem, bądź pogwizdywał stojąc lub siedząc niedaleko drogi, chcąc nas pozdrowić. Mam wrażenie, że im dalej posuwaliśmy się na południe tym to zjawisko było silniejsze. Będąc w Bośni i Hercegowinie nie znalazła się osoba, która by nie rozpoznała naszej flagi. Co chwilę słyszeliśmy okrzyki: „Polska! Polska! Brawo!”. Właśnie ten kraj najbardziej nam się spodobał. Widoki tam były przepiękne a ludzie wspaniali. Poczuliśmy niezwykły klimat tego rejonu Europy, a właśnie na tym nam głównie zależało. Oprócz największych miast w danym kraju przejeżdżaliśmy i zatrzymywaliśmy się w mniejszych miastach oraz wsiach. Wdawaliśmy się w rozmowę z wieloma ludźmi, gdyż wielu nas zaczepiało. Ale taki jest właśnie urok poznawania świata na rowerze. Dlatego, gdyby ktoś się zastanawiał, czy warto pojechać rowerem na Bałkany, my odpowiadamy: „Warto!”.
Mieszkamy na północy Polski jednak wystartowaliśmy we Wrocławiu, gdzie dotarliśmy pociągiem. Nie marnowaliśmy czasu w pociągu i nabieraliśmy sił na jazdę. |
Przekraczając granicę Polski spotkaliśmy motocyklistów, którzy właśnie wracali z krajów, do których my się dopiero wybieraliśmy. |
Drugi dzień – Czechy. |
Trzeciego dnia dotarliśmy do pięknego Brna. |
W Austrii zwiedziliśmy piękną stolicę. Architektura we Wiedniu robi ogromne wrażenie. |
Na jednym z austriackich podjazdów wdaliśmy się w rozmowę z sympatycznymi rowerzystami ze Słowacji. |
I tak, po kilku dniach dotarliśmy do Słowenii... |
..oraz pięknej stolicy, gdzie bardzo miło spędziliśmy czas na rynku. |
Czas na Chorwację! |
Zagrzeb - ładne miasto z wieloma atrakcjami. |
Niestety zdjęcie przy jednej z większych atrakcji w stolicy Chorwacji nie wyszło zbyt dobrze. Mimo to widać, że kościół był bardzo ładny. |
Całe szczęście udało się zdjęcie z przemiłymi Chorwatkami, z którymi rozmawialiśmy podczas postoju na stacji. |
Tradycyjne sprawdzanie mapy lub nawigacji na skrzyżowaniu... |
A teraz już Bośnia i Hercegowina oraz niezwykle piękne, górskie widoki. Jeden z piękniejszych odcinków podczas wycieczki. Jechaliśmy cały czas między górami wzdłuż rzeki. |
A teraz już Bośnia i Hercegowina oraz niezwykle Cudowna Banja Luca, którą zwiedzaliśmy wieczorem. Staliśmy się tam dużą atrakcją dla okolicznej młodzieży. |
Po drodze do Sarajewa - stolicy BiH zabłądziliśmy w lesie. Droga zamieniła się w strumyk. Minęło trochę czasu zanim wróciliśmy na dobrą drogę. |
Wreszcie dotarliśmy do Sarajewa, gdzie obeszliśmy wiele wąskich i klimatycznych uliczek w centrum oraz zjedliśmy tradycyjną tamtejszą potrawę - Cevapi. |
Niemal spod Sarajewa dojechaliśmy w jeden dzień do Dubrownika - to dystans 220 km. Jak widać, nie było łatwo, zwłaszcza że było bardzo gorąco i bardzo górzyście. |
Opłacało się jednak męczyć. Dubrownik nocą jest wspaniały. |
Takie widoki mieliśmy jadąc ponad 100 km najpierw do Dubrownika, a następnie do Czarnogóry. |
Przed Czarnogórą spotkaliśmy Amerykankę, która jechała w tym samym kierunku. Razem pokonaliśmy kilkadziesiąt kilometrów i przekraczaliśmy granicę. |
W Czarnogórze, aby zaoszczędzić sobie kilkadziesiąt kilometrów jazdy wokół zatoki przepłynęliśmy kawałek promem. |
Taki widok na Budvę - nadmorską miejscowość w Czarnogórze - mieliśmy z miejsca, w którym spaliśmy. |
A za Budvą najdłuższy, bo aż 20-kilometrowy stromy podjazd. Z poziomu morza wjechaliśmy na ponad 1000 m. Kosztowało to nas wiele trudu, jednak widoki były przednie. |
I tak dotarliśmy do stolicy - Podgoricy. |
Na zdjęciu rzeka. A właściwie to co z niej zostało... Było sucho i gorąco. |
W kolejny upalny dzień dotarliśmy do Albanii. Było zdecydowanie za ciepło na koszulki. |
Jak Albania to i Tirana, czyli stolica. Odpoczęliśmy tam w restauracji na szczycie wieżowca, z której mogliśmy podziwiać całe miasto. |
Gościnni Albańczycy ze zdjęcia pozwolili nam spać u siebie w domu. |
Zdjęcie nad rzeką niedaleko Kosowa. |
I kolejne przekraczanie granicy. W naszych paszportach gromadziliśmy coraz więcej pieczątek. |
Fantastyczny i przezabawny kierowca TIRa, którego spotkaliśmy po drodze 3 razy! |
W bałkańskich krajach co chwilę ktoś do nas machał, gwizdał, trąbił, by nas pozdrowić. Oczywiście wtedy też trzeba było kiwnąć ręką. |
I taki widok każdego dnia... |
Dotarliśmy do stolicy Kosowa, czyli Prisztiny. Miasto całkiem ładne. W centrum deptak, na którym spędziliśmy trochę czasu. |
I właśnie tam spotkaliśmy podróżnika, z którym mamy zdjęcie. Mężczyzna podróżuje autostopem i pieszo po świecie przez całe życie. Aktualnie był w drodze do Indii. |
Kolejne państwo - Macedonia. |
W Skopie spotkaliśmy grupę wolontariuszy z Polski. |
Za stolicą ciepło nas ugoszczono. Macedończycy z nami posiedzieli, a później udostępnili swój w pełni wyposażony domek letniskowy, gdzie spędziliśmy noc. |
Stamtąd kierowaliśmy się do Bułgarii... |
... i stolicy - Sofii (tylko dwójka na zdjęciu zauważyła tablicę). Sofia zrobiła na nas duże wrażanie. Kolejne piękne miasto, z wieloma atrakcjami. |
Spotkaliśmy tam kolejnego Polaka - Roberta Szustkowskiego, kierowcę rajdowego i biznesmena. |
Z Sofii jechaliśmy już tylko na północ. I tak dotarliśmy do Serbii. |
Po drodze mieliśmy ciekawe miejsce na nocleg w miejscowości Pirot - na zamku. |
Belgrad zdobyliśmy w deszczowej aurze. Gdy jednak dojechaliśmy do centrum pogoda się poprawiła i nie przeszkadzała w podziwianiu atrakcji tego miasta. |
Dziewczyna na zdjęciu nie dość, że zaprosiła nas do baru, gdzie postawiła nam piwo to zrobiła nam kolację i przenocowała. |
Rumunia i Timisoara. Bardzo ładny kraj i piękne miasto. |
Kolejny Polak... Tym razem Piotr Kuryło - sportowiec, który może pochwalić się wieloma osiągnięciami. Wtedy biegł z Polski do Aten na ultramaraton. |
Wreszcie dotarliśmy na Węgry, gdzie przejeżdżaliśmy przez Debrecen i Tokaj - miejsce słynące z winiarni. |
Spotkaliśmy tam Polaków, którzy również chcieli skosztować dobrego domowego wina. |
Po niemal 4 tygodniach, tygodniach takiej wycieczki nie trzeba mówić, że jeździło się na rowerze. Od razu to widać po opaleniźnie. |
Po drodze do domu już tylko Słowacja. Wiele gór i pięknych widoków. Cały kraj udało nam się przejechać w jeden dzień. |
Gdyby ktoś z się zastanawiał, czy warto pojechać rowerem na Bałkany, my odpowiadamy: „Warto!”.
Więcej pięknych widoków i atrakcji z wyprawy w na filmie:
autor relacji: Jakub Łaga
Komentarze użytkowników (3) |
julo,
2015-10-24 10:23:55
RE - WE - LA - CJA !!!!!!!!!!! |
andwin,
2015-11-08 10:18:45
No chopy - daliście czadu ! Szacun ! |
Andrzej,
2017-08-22 13:34:43
Fajny wyjazd i dobry opis GRATULUJĘ |
Dodaj swój komentarz: |
2024-12-19 22:31 Podróż Moniki szlakiem Green Velo przez Lubelszczyznę, Roztocze i Podkarpacie - WAKACJE 2024 |
2024-12-18 22:05 W poszukiwaniu Troli - Norwegia 2024 - rowerowa wyprawa Aliny, Ani i Roberta - Wakacje 2024 |
2024-12-16 22:31 Wyprawa Grzegorza i Sławka po szlaku Green Velo cześć 3 (oby nieostatnia) - WAKACJE 2024 |
2024-12-15 21:46 Beata i Bogusław zwiedzają zwiedzają Bergen - WAKACJE 2024 |
Stowarzyszenie ROWEROWY TORUŃ działa na rzecz powstawania odpowiedniej infrastruktury rowerowej.
konto bankowe BGŻ S.A. 71203000451110000002819490 NIP: 9562231407 Regon: 340487237 KRS: 0000299242