Torunianin, łodzianin, jaworzanin, trzy rowery objuczone sakwami i spotkanie na dworcu kolejowym we Wrocławiu. Każdy z nas z innej części kraju, każdy w innym wieku i sytuacji życiowej, każdy z tym samym celem: przeżyć przygodę i zrobić coś, co na samo wspomnienie będzie wywoływało uśmiech od ucha do ucha. Tak zaczyna się nasza wyprawa, której celem głównym były Alpy, a dokładniej przełęcze Hochtor – 2504 m.n.p.m. i Passo dello Stelvio 2758 m.n.p.m.
Stolicę Dolnego Śląska opuszczamy o 17.00 i kierujemy się na południe. Pierwszy nocleg wypada u znajomych Ojca Tomka w Strzelinie. Jesteśmy zaskoczeni i onieśmieleni gościnnością Gospodarzy, którzy oprócz kawałka trawnika zaoferowali nam także wspaniałą kolację, wieczorne pogaduchy i pyszną jajecznicę na śniadanie. O naszych Gospodarzach nie zapominamy – trzy tygodnie później w podzięce wysyłamy im pocztówkę z Wenecji ;-)
Drugi i trzeci dzień stoją pod znakiem deszczu. Przeczekujemy ulewy, ale i tak nie unikamy przemoczenia. Wjeżdżamy do Czech i zdobywamy pierwszą konkretną przełęcz – Cervonohorske Sedlo 1013 m.n.p.m. Mamy środek lipca, 13 stopni, przemoczone ciuchy i prędkość 60km/h na zjeździe. Kataru uniknąć się nie da. W Czechach jeden nocleg wypada nam w Jeseniku na campingu, drugi zaś „na dziko” za Mohelnicą. Czwartego dnia podróży pokonujemy dystans prawie 160 km i ponownie stawiamy obóz „na dziko” – tym razem już po austriackiej stronie.
W drodze do Austrii.
Obóz „na dziko” w Czechach.
Na piąty dzień przypada nam dojazd i zwiedzanie Wiednia. Nie jesteśmy wielkimi entuzjastami zabytków, kościołów i muzeów, dlatego wszystko oglądamy z perspektywy siodełka. Największe wrażenie robi na nas oczywiście infrastruktura rowerowa w mieście, szczególnie most na Dunaju przeznaczony tylko dla bicyklów. Nie da się też nie zauważyć olbrzymiej kultury wszystkich uczestników ruchu i tysięcy rowerów – te są bowiem wszędzie.
Rowerowy most na Dunaju we Wiedniu.
Katedra Św. Szczepana.
Stolicę Austrii opuszczamy pod wieczór i wjeżdżamy na Donauradweg – naddunajską trasę rowerową. Doskonale oznakowaną, bardzo dobrze poprowadzoną, z dobrą nawierzchnią i tysiącami użytkowników. Głównie są to starsze osoby jeżdżące w grupach, na identycznych rowerach i z identycznymi sakwami. Od ciągłego pozdrawiania boli już ręka ;-)
Donauradweg.
Nasza trójka i Dunaj.
Trasa jest perfekcyjnie oznakowana.
Trasą naddunajską jedziemy dwa i pół dnia, w sumie około 250 km. Jeden nocleg znajdujemy na terenie ośrodka, gdzie za darmo możemy rozstawić namiot i skorzystać z łazienki. Duża w tym zasługa Tomka, który posługuje się językiem niemieckim. Kolejnego dnia schronienia szukamy przy gigantycznej ulewie. Dostajemy pozwolenie na rozbicie się na polance przy jednej z posiadłości. Marzymy tylko o szybkim przebraniu się i wylądowaniu w ciepłych śpiworach, dlatego bijemy rekord świata w rozstawieniu obozu. Po chwili przychodzi Gospodyni i proponuje nam nocleg w gigantycznej szopie. Nie trzeba było nam tego dwa razy powtarzać. Nasz dobytek szybko przenieśliśmy do szopy, a od właścicieli dostaliśmy też termosy z herbatą i domową nalewkę na rozgrzewkę.
Donauradweg opuszczamy w Enns i kierujemy się na południe trasą Ennsradweg, którą pokonujemy 300 km. Trzy kolejne noclegi ponownie znajdujemy „na gospodarza”, w dwóch przypadkach otrzymujemy także coś więcej niż tylko kawałek trawnika – piwo, zupę, wodę, możliwość korzystania z łazienki.
Równie dobrze oznakowana jest Ennsradweg.
Trasa długimi odcinkami biegnie wzdłuż szosy.
Spore jej fragmenty są potoczone także z dala od dróg.
Od drugiego tygodnia aura zaczęła dopisywać, widoki też wielokrotnie wzbudzały nasz zachwyt.
W Austrii nie ma problemu z dostępem do zimnej wody w nawet najbardziej upalne dni. Niemal w każdej wiosce znajduje się ogólnodostępne źródełko.
Dzień 11 jest dla nas bardzo ważnym dniem. Rozpoczynamy go w Taxenbach na wysokości około 750 m.n.pm., 10 km od początku podjazdu pod Hochtor. Wspinaczka jest bardzo wymagająca, zwłaszcza że przeciętna waga mojego roweru wraz z zapasem picia i jedzenia oscylowała w okolicach 35-40 kg. Sprzyja nam pogoda, do tego trasa jest wyznaczona z dużym rozmachem, a widoki dookoła dosłownie zapierają dech w piersiach. Na podjeździe spotykamy tysiące rowerzystów, głównie kolarzy, wszyscy nas pozdrawiają i życzą powodzenia. Na szczycie – 2504 m.n.p.m. jestem około godziny 15.00. Zjazd również jest bardzo efektowny, ale całą frajdę zabierają zawalidrogi, czyli samochody. Rower na serpentynach jest bardziej zwrotny i zwinny, dlatego bez problemu wyprzedzam kilkanaście pojazdów, w tym lśniące „beemwice” i „audice”. Obóz rozbijamy ponownie „na gospodarza”, na wysokości około 800 m.n.p.m.
Warto na koniec nadmienić, że podjazd na Hochtor jest płatny – 22 euro od samochodu osobowego. Nie dotyczy to jednak rowerzystów, którzy wjazd mają za darmo. Jest to tylko jeden z przejawów uprzywilejowanej sytuacji rowerzystów w Austrii.
Na początku podjazdu pod Hochtor.
Wspinamy się przez prawie dwadzieścia kilometrów, droga wije się cały czas zygzakiem.
Wszystkie zakręty są ponumerowane, jest też podana wysokość bezwzględna.
Budowniczowie Grossglocknerstrasse to prawdziwi artyści.
Czym wyżej, tym piękniej.
Już blisko szczytu, tu jestem na około 2300 m.n.p.m.
Ostatnie metry to łagodne wzniesienie przy bardzo silnym wietrze.
Radość na szczycie.
Dwunastego dnia z dalszego udziału w wyprawie rezygnuje Łukasz i od tej pory jedziemy już tylko we dwójkę. Wjeżdżamy do Włoch, po bezskutecznych poszukiwaniach miejsca na namiot ostatecznie lądujemy na campingu w Cortinie D’Ampezzo.
Drauradweg – trasa łącząca Austrię z Włochami.
Panorama Cortiny D’Ampezzo.
Trzynastka jest szczęśliwa – dopisuje nam pogoda, a my zapoznajemy się z prawdziwymi górkami. Zdobywamy Passo Falzarego 2105 m.n.pm. Szybki zjazd, kilkanaście kilometrów płaskiego i ponowna wspinaczka – tym razem naszym łupem pada Passo Pordoi 2239 m.n.p.m. Trzecią przełęczą jest Passo Costalunga 1752 m.n.p.m, z której to kolejne 25 kilometrów pokonujemy fantastycznym zjazdem, a prędkość na liczniku non stop oscyluje w okolicach 60-70 km/h. Wjeżdżamy do Bolzano, pytamy o możliwość rozbicia się w pierwszym gospodarstwie. Dostajemy zgodę, namiot stawiamy pod palmami przy basenie, mamy dostęp do elektryczności i łazienki, wszystko oczywiście jak zwykle za darmo.
Na szczycie podjazdu pod Passo Falzarego.
Dzień czternasty to typowy tranzyt, bardzo przyjemny także ze względu na świetną infrastrukturę rowerową. Praktycznie cały dystans pokonujemy asfaltowymi drogami wydzielonymi tylko dla rowerów, największe zaś wrażenie robi rowerowa serpentyna. Wieczorem rozbijamy się w sadzie u podnóża podjazdu pod Passo dello Stelvio. Wspinaczkę zaczynamy z samego rana, do pokonania mamy 2000 m różnicy terenu. Na podjeździe ponownie tysiące kolarzy, wszyscy nas pozdrawiają, dopingują i motywują do jazdy. Szczyt osiągam przed godziną 16, pogoda tym razem o wiele gorsza, mimo tego widok z przełęczy jest niesamowity. Pokonana trasa układa się w przepiękną serpentynę. Przy okazji psujemy humory ludziom, którzy dumnie fotografowali się przy tablicy wjechawszy tu samochodami i autokarami. Mina im zrzedła gdy zobaczyli dwóch facetów na rowerach z sakwami ;-)
Zjazd bardzo piękny a jednocześnie zimny. Wszystko to z powodu ulewy i gradobicia. Na tej wysokości nie ma gdzie się schować, pozostaje więc zaciskać zęby i mknąć w dół. Namiot stawiamy kilkanaście kilometrów za Bormio, w ogródku u starszego Włocha, z którym niestety sobie nie pogadaliśmy, bo nasza znajomość włoskiego była minimalna.
Kolejny przykład doskonałej infrastruktury rowerowej.
Ścieżka rowerowa między Bolzano i Merano.
Przepiękne serpentyny na podjeździe pod Passo dello Stelvio.
Pomimo deszczowej pogody humory na szczycie dopisywały.
Efektowne kilkanaście kilometrów zjazdu do Bormio.
Kolejne dni, poza jedną przełęczą na wysokości 1176 m.n.p.m, są płaskie. Wjeżdżamy do nizinnych Włoch, zwiedzamy miasta takie jak Brescia, Verona, Padwa, Wenecja i Triest. Zajeżdżamy też nad piękne jeziora: Lago D’Iseo i Lago di Garda, a także nad Adriatyk. Po drodze dwa noclegi na campingach, trzy „na gospodarza”.
Piękne Lago D’Iseo.
Włoskie miasta mają swój urok.
Verona – balkon Julii.
Wenecja – perła architektoniczna.
Mój rower na plaży w Jesolo.
Przejazd przez Padwę.
Do Słowenii przybywamy 21 dnia naszej podróży. Tym razem śpimy pod dachem, ściągnięci z ulicy. W miejscowości Logatec zostaliśmy zaczepieni przez miejscowego, który zobaczywszy polskie flagi stwierdził, że jego rodzina bardzo lubi Polaków i koniecznie musimy u nich nocować. Mieliśmy cały dom do dyspozycji, a po 23.00 zjawił się także syn Gospodarza – Tomasz, który interesuje się Polską i często bywa nad Wisłą. Rozmowom nie było końca i spać poszliśmy późno.
Kolejnego dnia zwiedzamy piękną Ljubljanę i kierujemy się na wschód. Nocleg oczywiście „na gospodarza”. Dzień później śpimy już na granicy słoweńsko – węgierskiej, gdzie zostajemy ugoszczeni niemal po królewsku. Dostajemy fantastyczną dwudaniową kolację, a wieczór spędzamy pijąc pyszne wino domowej roboty i gaworząc razem z mieszkającymi tam dziewczynami. Rano na pożegnanie dostajemy jeszcze gigantyczną jajecznicę. Ludzie są wspaniali.
Po wjechaniu na Węgry kolejna niespodzianka. W lusterku zauważam dwójkę sakwiarzy, po chwili ku mojemu zdziwieniu rozpoznaję wśród nich Amie – Amerykankę, która od ponad roku jest w podróży dookoła świata. W listopadzie ubiegłego roku mieliśmy okazję spotkać się w Polsce, przez którą wówczas przejeżdżała i z której dzięki pomocy wielu sakwiarzy wywiozła wiele miłych wspomnień. Od tamtej pory z dużą sympatią wyraża się o Polsce i Polakach. Razem spędzamy kilka godzin, później niestety musimy pojechać w swoją stronę. Nocujemy nad Balatonem.
Pamiątkowe zdjęcie z Amie i Ollim.
Ostatnie dni naszej wyprawy to już typowy tranzyt. Pokonujemy odcinki o długości kolejno: 105, 156 i 176 km i wjeżdżamy do Polski. Po drodze jeden obóz na dziko, drugi u bardzo gościnnych Słowaków, z którymi miałem okazję popraktykować moją znajomość języka czeskiego. W Polsce nocujemy u Wujka Tomka.
Dookoła Balatonu – z różnym skutkiem – poprowadzono ścieżkę rowerową.
Niestety, tak doskonały asfalt występował tylko na niektórych fragmentach ścieżki nad Balatonem.
Radość po wjeździe do Polski.
Dalej już tylko kawałeczek do Żywca, tradycyjna mordęga z polskimi kolejami i po 28 dniach wróciłem do Torunia. W sumie pokonałem dystans 3000 km przy prawie 25 000 metach przewyższenia. W domu stawiło się 7 kilogramów obywatela mniej, za to bogatszego o masę wspomnień, przeżyć i doświadczeń, które z pewnością przydadzą się podczas kolejnych wypraw.
Szczegółowa relacja i więcej informacji na moim blogu:
http://olo.bikestats.pl/c,25194,Alpy-2012.html
Trasa wyprawy
Autor zdjęć i relacji: Olo
Komentarze użytkowników (3) |
Jacek,
2012-09-10 20:00:25
jetem pełen podziwu, gratuluję odwagi |
zzzz,
2012-09-10 23:09:32
dziękuję, aczkolwiek odwagi dużo nie potrzeba. tyle by się zdecydować ruszyć. Potem to już czysta zabawa i czerpanie radości z życia z dala od telewizji, wrzeszczących polityków, informacji że gdzieś ktoś kogoś zabił, a inny coś ukradł. przez miesiąc nie spotkałem żadnego złego człowieka, nie widziałem nic złego. wniosek: media kłamią, albo przynajmniej próbują nam wmówić, że powinniśmy się czegoś bać ;-) trzeba się po prostu przełamać i ruszyć, nie ważne czy w Alpy czy po regionie. |
malgosia,
2012-09-11 19:23:53
Bardzo pozytywna relacja, wypada pogratulować kondycji! I bardzo fajnie się czyta o takich przyjaznych ludziach napotkanych po drodze. |
Dodaj swój komentarz: |
2024-10-22 21:55 Rowerowa Masa Krytyczna - 26 października 2024 r. |
2024-09-26 21:46 Pismo do GDDKiA oddział Bydgoszcz w sprawie projektu rozbudowy DK 91 pomiędzy Toruniem a Łysomicami |
Stowarzyszenie ROWEROWY TORUŃ działa na rzecz powstawania odpowiedniej infrastruktury rowerowej.
konto bankowe BGŻ S.A. 71203000451110000002819490 NIP: 9562231407 Regon: 340487237 KRS: 0000299242